top of page
Szukaj

PORTRET z HISTORIĄ Czesław Czapliński "OLBIŃSKI: My New York"

  • Zdjęcie autora: Czesław Czapliński
    Czesław Czapliński
  • 12 minut temu
  • 12 minut(y) czytania
ree

„OLBIŃSKI mój Nowy Jork” (2024) pisze o swoich trudnych początkach w Nowym Jorku i o rozwijaniu skrzydeł, o ludziach, których tam spotykał, i o obrazach, które tam tworzył - pisze Rafał Olbiński dowcipnie, z rozbrajającym humorem, z dystansem do siebie.

            

Fotografia jest nagrobkiem czasu.



ree

 

oko

Czaplińskiego

 

Wtedy po raz pierwszy w życiu poczułem się celebrytą.

Miałem wystawę w Nowym Jorku w Instytucie Polsko-Amerykańskim na 67 Ulicy i móstwo ludzi przyszło obejrzeć moje plakaty. Był październik 1981, miesiąc wcześniej po raz drugi pojawiłem się w Nowym Jorku, nie wiedząc jeszcze, co mnie czeka, więc w tym anonimowym tłumie czułem się lekko zagubiony. Kręciłem się po piętrach, zastanawiając, co ja właściwie tutaj robię, gdy nagle jak z pod ziemi wyrósł niewysoki facet z aparatem przyklejonym do oka.

—Czy mogę zrobić panu zdjęcia?

Niepewnym gestem wskazałem na siebie. Byłem wtedy naprawdę nieśmiałym facetem.

—Mnie?

—Tak, tak. I proszę stanąc na tle pańskich plkatów.

Kto to jest? – zadałem sobie w myślach pytanie.

Jakby je usłyszał.

–Nazywam się Czesław Czapliński – przedstawił się.

O, pomyślałem, z takim nazwiskiem to ty człowieku kariery w Nowym Jorku nie zrobisz. I zamiast skupić się, by dobrze wypaść na zdjęciu, snułem impresje. A gdyby pozbył się „ski” tych niepotrzebnych „nart” w nazwisku, mógłby być Czaplin mieć większe szanse. Jeszcze to imię – Czesław – przecież nikt tego nie wymówi. Charlie, to byłoby to. Charle Czaplin brzmi fantastycznie!

A że sam byłem na początku drogi, zaraz mi zaświtało, że bez moich „nart” byłbym Olbim.

I to też łatwiejsze dla Ameryki…

ree

–Stanie pan pod tym posterem? – Z zamyślenia wyrwał mnie glos Czaplińskiego.

Wskazał ręką na plakat, który zrobiłem w 1979 roku na Festiwal Jazz Jamboree. Dwóch trębaczy, ciemnoskóry i biały, dęło w monstrualnych rozmiarów trąbkę, pot wielkimi kroplami spływał im po twarzach. Stanąłem na tle plakatu, z dwóch stron miałem trębaczy, moja głowa wskoczyła dokładnie w środek, tak że z uszu wystawały mi fragmenty instrumentów, Czapliński nacisnął migawkę i cyknął mi najlepsze zdjęcie, jakie kiedykolwiek i ktokolwiek mi zrobił.

Chapeau bas! A właściwie: Czaplo bas!

A potem opowiedział mi trochę o sobie.

Na Manhattanie pojawił się dwa lata wcześniej, ale Nowy Jork miał być tylko przystankiem w drodze do Kanady. A ponieważ w Polsce studiował entomologię, czyli naukę o owadach, w instytucie polonijnym miał wygłosić wykład o ważkach, bo ważki upodobał sobie szczególnie. Nawet marzył, by odkryć jakiś nowy gatunek i nazwać go swoim nazwiskiem – ważka Czaplińskiego albo Czaplin ważka – ale okazało się, że wszystkie ważki są już odkryte i nie miał pola do popisu.

Ważki odleciały więc na dalszy plan, za to na planie pierwszym w życiu Czesława pojawiła się fotografia. A skoro fotografia, to nagle Nowy Jork wydał się lepszym pomysłem niż Ottawa. Fotografią Czesław interesował się od dawna, miał nawet swoich mistrzów, których zdjęcia oglądał ze szczególnym pietyzmem.

–Pasjonują mnie ludzkie twarze – powiedział wtedy.

ree

Bogiem był dla niego Yousuf Karsh, kanadyjski fotograf ormiańskiego pochodzenia (może stąd ta Kanada?), znany z niezwykłych portretów Marilyn Monroe, Jacqueline Kenaedy, Alberta Einsteina, Ernesta Hemingwaya czy Winstona Churchilla. Wlaśnie zdjęcie Churchilla zrobione 30 grudnia 1941 roku w Ottawie, chwilę po tym jak Churchill wygłosił przemówienie w kandadyjskiej Izbie Gmin, stało się wizytówką stylu Karsha. Ze zdjęciem wiąże się pena anegdota. Karsh powiedział kiedyś: „W każdym mężczyźnie i każdej kobiecie kryje się sekret i moim zadaniem jako fotografa jest go odkryć. Objawienie, jakie w ogóle nadejdzie, nastąpi w ułamku sekundy wraz z nieświadomym gestem, błyskiem oka, krótkim podniesieniem maski, którą noszą wszyscy ludzie, by przed świtem ukryś swoje najskrytsze ja”. Churchill nie był łatwym modelem. Kiedy wszedł do pokoju, gdzie miała się odbyć sesja zdjęciowa, był wyraźnie zły. Burknął: „Mam tylko dwie minuty”, a potem ostentacyjnie zapalił cygaro, zapełnił pokój dymem i z triumfalną miną popatrzył na fotografa. Yousuf Karsh nie dał się jednak zbić z pantałyku. Podszedł szybkim krokiem do angielskiego premiera, siłą wyciągnął mu cygaro z ust i zanim ten – zdziwiony i zdezoriętowany – zdążył skoku i wtedy właśnie przestawał pozować, robiąc sztuczne miny. Dzięki temu na fotografii można było uchwyciś jego osobowość”.

Czesław mocno studiował filozofię swoich istrzów fotografii, pamiętał, że mottem twórczości Halsmana było krótkie zdanie „Zadziw mnie” i też próbował swoimi zdjęciami zadziwić świat. Miał szalone ambicje i determinację, i właśnie gdziekolwiek go spotkałem, zawsze widziałem przyklejony do oka aparat. Robił tych zdjęć tysiące.Myślę, że liczbą wykonanych fotografii szybko przebił i Karsha, i Halsmana. Znalazł też własną metodę na przekonanie modela, by ten stanął do zdjęcia.A receptą była metoda „na lisa” z bajki La Fontaine’a Kruk i lis, czyli po prostu… zasypanie ofiary komplementami.

Mnie tym ujął nie powiem.

ree

Nie lubiłem pozować do zdjęć. I tę „traumę” wyniosłem z dzieciństwa. Jeździłem z rodzicami i rodzeństwem raz czy dwa razy w roku do fotografa w rodzinnych Kielcach, wszyscy stawali w sznureczku przed aparatem, umyci, uczesani w garniturkach lub sukienkach. Pan fotograf mówił: „Patrzcie dzieci zaraz z kamery wyleci ptaszek”. I wszyscy patrzyli, ptaszka oczywiście nigdy nie było, za to było pstryknięcie. A że moje ciotki i babcie wiecznie mówiły mi: „Jaki ty biedny jesteś, jaki wychodzony, jak ty chorobliwie wyglądasz…”, przypomniałem sobie te słowa sekundę przed owym pstrykniuęciem i nadymałem policzki, by choć na fotografii wyglądać na grubszego. Przez to na wszystkich zdjęciach z dzieciństwa przypominam chomika. I mimo owego ptaszka, którym fotograf chciał odwrócić naszą uwagę zawsze pamiętam, że właśnie pozuję do zdjęcia.

Tymczasem Czapliński zasypał mnie lawiną komplementów i wpadłem w nie jak w pajęczynę. Unieruchomiony w sieci i nadęty jak balon, słysząc o sobie, że jestem najprzystojniejszy, najbardziej utalentowany, „najpiękniejsze mam ubranie, znakomicie much łapię, wiem, gdzie Wisła jest na mapie…”. Akurat to, gdzie Wisła jest na mapie, wiedziałem. Pal sześć, co zresztą było prawdą, co nie – poddałem się mu całkowicie.

I zdjęcia wyszły świetnie.

ree

Czesław zrobił mnóstwo zdjęć Jerzemu Kosińskiemu i wiele z nich jest naprawdę doskonałych. Nie mam pojęcia, co mówił do Kosińskiego podczas takich sesji, by odwrócić jego uwagę. Może rozmawiali o polo, może o kobietach, może o klubach sadomaso, które lubił Kosiński. A może o tym, że Nobel kłóci się z Pulitzerem o to, który pierwszy ma mu dać nagrodę.

Komplementami omamił też Pavarottiego, przekonując go, że trio tenorów bez niego by w ogóle by nie istniało. Że w tej Świętej Trójcy jest jak Bóg, a Placido Domingo i Jose Carreras są przy nim jak małe pionki. I po czymś takim Pavarotti, łamiąc język powiedział oczywiście po włosku: „Prego, panie Czapliński, pręgo”. A tak był przejęty i spocony z wrażenia, że wziął ze stołu swoją płytę CD i – żeby otrzeć pot po tym nawale komplementów – machinalnie przytknął ją do czoła. I w tym momencie Czesław pstryknął zdjęcie i rzeczywiście jest to jedna z najlepszych fotografii Wielkiego Tenora.

Myślę, że Czapliński nie dałby rady jedynie sfotografować surowych jaj. Zanim by pstryknął zdjęcie, po lawonie pochlebstw skwierczałyby już na patelni jako jajecznica.

Raz tylko Czesław przesadził z komplementami, ale ostatecznie mu się opłaciło. W czerwcu 1982 roku umówił się na sesję fotograficzną z Francoise Gilot, malarką przed laty partnerką Pablo Picasso, matką dwójki jego dzieci. Gilot mieszkała wówczas w Nowym Jorku a apartamencie na 5 Alei. Miała wtedy sześćdziesiąt lat, nie przypominała już piękności, za jaką ją uważano, gdy romansowała z Picassem i chyba była bardzo zadowolona, że ktoś chce jej zrobić zdjęcie. Czesław, który posłannictwo ma wpisane w życiowe plany, z miejsca zastosował swoją metodę na komplementy, tyle że zamiast komplementować Francoise Gilot, wyrzucił z siebie lawinę pochlebstw na temat Picassa. „A jaki to był fantastyczny artysta”, mówił i z każdą rozkręcał się coraz bardziej, „Od czasu Leonarda da Vinci drugi się taki nie pojawił. Przystojny mężczyzna, bogaty, namalował śeśćset tysięcy obrazów…”. I im więcej komplementów o Picassie wyrzucał z siebie Czesław, tym smutniejsza się robiła Gilot. I kiedy doszło już do sesji, miała w oczach prawdziwą rozpacz. W sumie wyszły bardzo dobre i oryginalne zdjęcia, bo Francoise Gilot zwykle uśmiechała się do obiektywu, a na fotografiach Czesława wyglądała tak, jakby za chwilę miała wybuchnąć płaczem. I dopiero, gdy Czapliński wrócił do domu, odetchnął po męczącym dniu i odbył parę telefonów, ktoś mu uświadomił, że popełnił kastastrofalne faux pas.  Gilot była jedyną kobietą, która odeszła od Picassa, a lata spędzone z nim uważała za najgorsze w swoim życiu. Wyssał z niej talent, zakazał malować, a kiedy ich związek się rozpadł, szantażował galerie by nie wystawiały jej obrazów, w przeciwnym razie nigdy nie zostawi w nich swoich dzieł. Dopiero śmierć Picassa i przeprowadzka do Nowego Jorku dały Gilot skrzydeł i mogła rozwinąć się jako artystka.

Czesław, choć był przerażony swoim nietaktem, postanowił jednak wysłać odbitki Francoise. Ku jego zdiwieniu powiedziała, że zdjęcia są doskonałe. Że po raz pierwszy ktoś sfotografował ją jako poważną artystkę na tle dzieł. W liście, który wysłała do Czaplińskiego, dodała nawet, że będzie zdjęcia wykorzystywać przy okazji swoich wystaw.

Czesław odetchnął z ulgą i…wrócił do prawienia komplementów swoim modelom.

PS Wiem coś o tym, bo kilka lat później, gdy moje nazwisko było już rozpoznawalne, namówił mnie na kilka sesji. I moje ego się podniosło, i mam dobre zdjęcia…

 


ree

 Czesław Czapliński "OLBIŃSKI: My New York" (2024)writes about his difficult beginnings in New York and the process of spreading his wings, about the people he met there, and the paintings he created. Rafał Olbiński writes with wit, disarming humor, and self-distance.

A photograph is a gravestone of time.

Czapliński’s eye

That was the first time in my life I felt like a celebrity.I had an exhibition in New York at the Polish-American Institute on 67th Street, and a crowd came to see my posters. It was October 1981, a month after I had arrived in New York for the second time, not knowing yet what awaited me. In that anonymous crowd, I felt slightly lost. I wandered through the floors, wondering what I was actually doing there, when suddenly a short man appeared, as if from the ground, with a camera glued to his eye.

“May I take your picture?”I pointed uncertainly at myself. Back then, I was really a shy guy.“Me?”“Yes, yes. Please stand in front of your posters.”

Who is this? — I asked myself.As if he heard my thoughts, he said, “My name is Czesław Czapliński.”

ree

Oh, I thought, with a name like that you’ll never make a career in New York. And instead of focusing on looking good in the photo, my mind drifted off. If only he dropped the “-ski” — those unnecessary “skis” at the end of his name — he could be “Czaplin” and have a better chance. And that first name — “Czesław” — no one would ever pronounce that. Charlie — that would do it. “Charlie Czaplin” — sounds fantastic!

And since I was just starting out myself, it suddenly struck me that without my own “skis,” I’d be “Olbi.”Easier for America, too…

“Would you stand under that poster?” — Czapliński’s voice pulled me out of my daydream.

He pointed to a poster I had made in 1979 for the Jazz Jamboree Festival. Two trumpeters, one Black and one white, were blowing into a monstrously large trumpet, sweat pouring down their faces. I stood in front of it; the trumpeters were on either side of me, my head perfectly in the middle, with bits of their instruments sticking out of my ears. Czapliński pressed the shutter and snapped what turned out to be the best photograph anyone had ever taken of me.

ree

Chapeau bas! Or rather — Czaplo bas!

Then he told me a bit about himself.He had arrived in Manhattan two years earlier, but New York was supposed to be just a stop on his way to Canada. In Poland, he had studied entomology — the science of insects — and was even supposed to give a lecture on dragonflies at a Polish émigré institute, since he had a special fondness for them. He had dreamed of discovering a new species and naming it after himself — Czapliński’s dragonfly or Czaplin dragonfly — but it turned out all the dragonflies had already been discovered.

So the dragonflies flew into the background, and photography took center stage in his life. And since photography was his new passion, New York suddenly seemed like a better idea than Ottawa. He had long been fascinated by photography and had even admired certain masters whose work he studied with great reverence.

“I’m fascinated by human faces,” he said back then.

His god was Yousuf Karsh, the Canadian photographer of Armenian descent (perhaps that explains the Canada connection), known for his extraordinary portraits of Marilyn Monroe, Jacqueline Kennedy, Albert Einstein, Ernest Hemingway, and Winston Churchill. The portrait of Churchill, taken on December 30, 1941, in Ottawa, shortly after the Prime Minister’s speech in the Canadian House of Commons, became Karsh’s signature work. There’s a famous anecdote about that photo.

ree

Karsh once said: “Within every man and woman a secret is hidden, and as a photographer, it is my task to reveal it. If the revelation comes at all, it will come in a fraction of a second with an unconscious gesture, a fleeting look, a brief lifting of the mask everyone wears to hide their innermost self.”

Churchill wasn’t an easy subject. When he entered the room for the photo session, he was clearly irritated. He grumbled, “I’ve only got two minutes,” then ostentatiously lit a cigar, filling the room with smoke and looking triumphantly at the photographer. But Karsh didn’t flinch. He strode over to the British Prime Minister, snatched the cigar from his mouth, and before the startled and indignant Churchill could react — click! — the picture was taken. “Churchill stopped posing then,” Karsh said, “and that’s when I captured his true character.”

Czesław studied the philosophy of his photographic masters deeply. He remembered that Philippe Halsman’s motto was “Astonish me,” and he too wanted to astonish the world with his photos. He had immense ambition and determination, and wherever I met him, he always had a camera glued to his eye. He took thousands of pictures — I think he quickly surpassed both Karsh and Halsman in sheer number.

He also found his own way to persuade people to pose — the “fox method” from La Fontaine’s fable The Crow and the Fox — in other words, showering his “victims” with compliments.

That’s how he won me over, I must admit.

I never liked posing for photos. I carried that “trauma” from childhood. My parents would take my siblings and me once or twice a year to a photographer in our hometown of Kielce. We’d all stand in a line, clean, combed, dressed in little suits or dresses. The photographer would say, “Look, children, a little bird is about to fly out of the camera!” And of course, no bird ever came out — just the click.

ree

And since my aunts and grandmothers were always saying, “You poor thing, you look so thin, so sickly…” — I remembered those words a second before the click and puffed up my cheeks so I’d at least look plumper in the picture. As a result, in all my childhood photos, I look like a hamster.

Despite that imaginary bird meant to distract us, I always knew I was posing.

Meanwhile, Czapliński showered me with compliments, and I fell right into his web. Caught like a fly and puffed up like a balloon, I heard that I was the most handsome, the most talented, “that I had the nicest clothes, caught flies brilliantly, and knew where the Vistula River was on the map…” That last one, at least, was true. Whatever else was or wasn’t — I gave in completely.

And the photos came out great.

Czesław took countless photos of Jerzy Kosiński — many of them truly excellent. I have no idea what he said to Kosiński during those sessions to make him drop his guard. Maybe they talked about polo, maybe about women, maybe about the S&M clubs Kosiński liked. Or maybe about the Nobel and the Pulitzer fighting over which one would give him a prize first.

He also charmed Pavarotti with compliments, convincing him that the Three Tenors wouldn’t exist without him — that in this Holy Trinity, he was like God, while Domingo and Carreras were mere pawns. After hearing that, Pavarotti, flustered and sweating, said in his broken English, “Prego, Mister Czapliński, prego!” Overwhelmed, he picked up a CD from the table and, trying to wipe the sweat from his forehead, absentmindedly pressed it against his head. Right then, Czapliński snapped the shutter — and it truly is one of the best photos of the Great Tenor.

I think the only thing Czapliński couldn’t photograph would be raw eggs. Before he could click, after so many compliments, they’d already be scrambled.

Only once did he overdo it — though it worked out in the end. In June 1982, he arranged a photo session with Françoise Gilot, the painter who years earlier had been Picasso’s partner and the mother of two of his children. Gilot was then living in New York, in an apartment on Fifth Avenue. She was sixty at the time — no longer the beauty she had once been when she was with Picasso — and was probably pleased that someone still wanted to photograph her.

Czesław, ever faithful to his “mission,” unleashed a torrent of compliments — not about her, but about Picasso. “What a fantastic artist he was,” he said, winding himself up more and more. “Since Leonardo da Vinci, no one like him! Handsome, rich, painted six hundred thousand pictures…” The more he praised Picasso, the sadder Gilot became.

By the time the session started, there was real sorrow in her eyes. In the end, the photos turned out excellent — original, even — because Gilot usually smiled for photographers, but in Czapliński’s photos, she looked as if she were about to burst into tears.

Only later, after returning home and making a few phone calls, did Czesław realize what a blunder he had made. Gilot had been the only woman to leave Picasso — and she considered the years with him the worst of her life. He had drained her of talent, forbidden her to paint, and after their breakup, blackmailed galleries not to exhibit her works by threatening to withhold his own. Only after Picasso’s death and her move to New York was she finally able to spread her wings as an artist.

ree

Czesław, horrified by his tactlessness, nevertheless decided to send her the prints. To his surprise, she said the photos were excellent — that, for the first time, someone had photographed her as a serious artist, surrounded by her own work. In a letter she sent him, she even wrote that she would use the photos for her exhibitions.

Czesław sighed with relief — and went right back to complimenting his models.

P.S. I know what I’m talking about, because a few years later, when my name was already recognizable, he persuaded me to do a few more sessions. My ego grew — and I got some good pictures out of it.

 
 
 
  • Facebook Social Icon
  • YouTube Social  Icon
bottom of page