“…Szekspir jest jak świat albo życie. Każda epoka znajduje w nim to, czego sama szuka i co sama chce zobaczyć” – Jan Kott „Szekspir współczesny”.
Jan Kott, krytyk teatralny i literacki, tłumacz Moliera, Diderota, Sartre'a, Aragona, Ionesco, autor ponad 30 książek, z których najbardziej znane to "Szkice o Szekspirze" (1961) i "Szekspir współczesny" (1965), doczekały się wielu wznowień i tłumaczeń na kilka języków, w tym angielski, niemiecki, francuski, a także hiszpański, portugalski, grecki i arabski.
Urodził się 27 października 1914 roku w Warszawie, przed wojną studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim oraz w Instytucie Francuskim. W 1936 r. opublikował zbiorek wierszy "Podwojony świat". We wrześniu 1939 walczył w obronie stolicy. Do 1941 pracował w Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich we Lwowie. Po wybuchu wojny niemiecko-ra- dzieckiej przedostał się do Warszawy, działał w konspiracji, był członkiem Armii Ludowej, w 1944 roku wstąpił do PPR, redagował podziemne pismo "Młoda Demokracja". Po upadku powstania warszawskiego przyłączył się do oddziału Armii Krajowej, walczącego w okolicach Piaseczna.
Po wojnie zamieszkał w Łodzi, doktoryzował się u prof. Zygmunta Czernego, pracował w redakcji tygodnika "Kuźnica", współpracował z "Odrodzeniem", "Przekrojem" i miesięcznikiem "Twórczość". W 1948 roku należał do inicjatorów Instytutu Badań Literackich PAN. W 1949 przeniósł się do Wrocławia, gdzie kierował oddziałem IBL i katedrą literatury romańskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Współredagował pisma "Pamiętnik Literacki", "Studia Historycznoliterackie" oraz serię "Teatr Polskiego Oświecenia". Od 1953 roku wykładał literaturę polską na Uniwersytecie Warszawskim. W połowie lat 50. rozpoczął studia nad twórczością Williama Szekspira.
W roku 1957 wystąpił z PZPR. Wielokrotnie wyjeżdżał za granicę, w roku 1963 wykładał na uniwersytecie w Oksfordzie. W 1964 był jednym z sygnatariuszy słynnego "Listu 34" intelektualistów w obronie wolności słowa.
W 1966 roku wyjechał do USA, gdzie był członkiem Modern Language Association of America. Prowadził zajęcia na uczelniach w Yale, Berkeley, Nowym Jorku. W roku 1969 władze PRL nie zgodziły się na przedłużenie jego pobytu za granicą i odebrały tytuł profesora. Na emigracji współpracował z londyńskimi "Wiadomościami" i z amerykańskimi: "Theater Quarterly", "Partisan Review", "The Drama Review".
Na początku lat 70. wykładał na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie, później był naczelnym doradcą dramatycznym w Burgtheater w Wiedniu. W 1979 otrzymał obywatelstwo USA. W grudniu 1981 roku uczestniczył w przerwanym przez wprowadzenie stanu wojennego Kongresie Kultury Polskiej. Po przejściu na emeryturę wykładał jeszcze w The Getty's Center w Santa Monica. W ostatnich latach publikował w "Tygodniku Powszechnym", "Zeszytach Literackich", "Dialogu" i "Twórczości", blisko współpracował z dodatkiem do "Rzeczpospolitej" - "Plus Minus".
Do jego najwybitniejszych osiągnięć należą: "Szkoła klasyków" (1949), "Postęp i głupstwo" (1956), "Kamienny Potok" (1981), "Płeć Rozalindy" (1992), oraz edycja pism Stanisława Trembeckiego.
Próby wymazani Kotta ze świadomości Polaków w Polsce, jak również niezwykły życiorys (jako ateista był seminarzystą w klasztorze dominikanów we Francji, a w Bangkoku oddawał się medytacjom i kontemplacji w duddyjskim klasztorze Zen) skierowały mnie w jego kierunku, spotkaliśmy się na początku 1983 roku w Nowym Jorku, prawie natychmiast przeszliśmy na ty. „Dla pisma i książki „Kariery w Ameryce”, jaką robię, muszę pisać Pan” – powiedziałem Kottowi, co bardzo go rozbawiło, zaśmiewał się. Ale teraz już nie muszę pisać Pan, przeprowadziłem z nim rozmowę.
„…Jan Kott, wybitny krytyk teatralny z Polski, który uczy literatury porównawczej w Stony Brook, jest chyba najbardziej znany dzięki swojej wcześniejszej książce, zbiorze esejów Szekspir Współczesny..." pisał Christopher Lehmann-Haupt w „New York Times”, po wydaniu przez Northwestern University Press kolejnej książki Kotta „The Theater of Essence”, wyróżnionej nagrodą George'a Jeana Nathana — jako najlepsza praca o teatrze za rok 1985. Książkę tę zaczyna esej pt. „Zagadka Szekspira”:
„…Cały Hilton wypełniony był szekspirologami. Było blisko tysiąc szekspirologów na tym drugim światowym kongresie w Waszyngtonie, w kwietniu zeszłego roku (1978). W wielkim lobby Hiltonu panienki rozdawały kartoniki z wydrukowanym imieniem i nazwiskiem, godnością i instytucją, w ramkach, z agrafkami do przypięcia, żeby się szekspirolodzy mogli nawzajem rozpoznać. W arkadach dookoła lobby wystawiono wydawnictwa szekspirowskie. Były wśród nich nowe słowniki Szekspira, przepuszczone przez komputery, gdzie każde z jego 22000 słów podane jest, we wszystkich kontekstach. Były prospekty nowych, jeszcze wspamalszych słowników, w których nieznużone komputery zgromadzą wszystkie szekspirowskie didaskalia i osobno wszystkie jego znaki przestankowe aż do ostatniego przecinka, i obliczą wszystkie frekwencje i wszystkie relacje wykrzykników do znaków zapytania. Szekspirologia żywi się nie tylko Szekspirem, ale sama sobą. Jest przeszło dwa tysiące katedr szekspirowskich w Stanach i blisko tysiąc w reszcie świata. I co roku blisko trzysta nowych dysertacji doktorskich o Szekspirze; rok w rok, dzień w dzień, nie licząc oczywiście świąt chrześcijańskich, żydowskich i niedziel.
W ciągu tych pięciu dni podzielonych na obrady plenarne, sekcje, podsekcje i seminaria uczestnicy kongresu, jak podróżni na dworcu kolejowym, pośpiesznie dopijali swoje kawy i z teczkami wypchanymi od kopii referatów biegli, jakby się bali spóźnić na pociąg do jednej z sześciu sal konferencyjnych, w których nieprzerwanie i równocześnie szekspirolodzy wykładali szekspirologom o Szekspirze. O Szekspirze w przód i w tył, od tradycyjnej tekstologii do ostatnich nowinek hermeneutyki; były seminaria o egzystencjonalnej interpretacji Szekspira i o strukturalnej, był Szekspir chrześcijański i marksistowski. (...)
Były również oficjalne przyjęcia. Dwudziestoma autobusami zawieziono nas do Departamentu Stanu. Były również i prywatne parties. Taką party wydała jedna z najświetniejszych dam waszyngtońskich w swoim rancho nad Potomakiem. Na rusztach piekły się mięsa i na zakończenie wieczoru — była to rocznica urodzin Szekspira — każdy z nas otrzymał na pamiątkę, pani była z Teksasu, wielki kapelusz kowbojski.
Ale szczytowym momentem kongresu, w przeddzień jego zamknięcia, miał być odczyt Borgesa. (…) Borges zaczął poruszać ustami. Z mikrofonu dobiegł szum. Z tego monotonnego szumu można było tylko z największym trudem wyłowić jedno słowo, które wracało i wracało jak ciagle to samo wołanie z dalekiego okrętu zagłuszane nieustannie przez morze: Szekspir, Szekspir, Szekspir...”.
Należy pamiętać, że ten pełen ironii esej napisał jeden z najbardziej znanych na świecie szekspirologów. Jego książka o Szekspirze została przetłumaczona na ponad 20 języków. On sam był wielokrotnie nagradzany i wyróżniany: Nagrodą Literacką (1951, 1955), Nagrodą Herdera (Wiedeń 1964), członkostwem honorowym Modern Language Association of America, członkostwem PAN, stypendiami: Forda, Guggenheima; Nagrodą Alfreda Jurzykowskiego (Nowy Jork, 1976). Był wykładowcą na najlepszych amerykańskich uniwersytetach: Yale, Berkeley i Uniwrsytecie Hebrajskim w Jerozolimie.
Prof. Kott należy do nielicznego grona polskich uczonych uznawanych przez światową naukę. W Polsce wymazany z encyklopedii, o czym pisze w „Przyczynku do biografii” (Aneks, Londyn 1990): „...w drugiej Małej (encyklopedia — przyp. CC) już wyparowałem i na moim miejscu, zapewne, żeby dla oszczędności nie przełamywać szpalt, są dwa nowe hasła: „Kot domowy” i „Kot dziki”. W tym okaleczonym wznowieniu Małej Encyklopedii zniknęła, jak to pierwsza zauważyła L., Szynka. Marksistowscy cenzorzy okazali się niespodziewanie nominalistyczni…”.
Próby wymazania Kotta ze świadomości Polaków w kraju, jak również jego niezwykły życiorys, dla przykładu: jako ateista był seminarzystą w klasztorze dominikanów we Francji, a w Bangkoku oddawał się medytacjom i kontemplacji w buddyjskim klasztorze Zen, sprawiły, że zacząłem szukać z nim kontaktu,
Nasza znajomość zaczęła się w 1984 r., kiedy w Foreign Press Center, po wywiadzie, jakiego udzielił Zdzisławowi Bau z „Voice of America”, zrobiłem mu serię zdjęć. Spotykałem go wcześniej w Polskim Instytucie Naukowym, gdzie miałem możliwość słuchania jego wystąpień, zafascynował mnie i zrobiłem mu pierwsze zdjęcia w styczniu 1983 r. W Foreign Press Center żegnając się zapytał, czy będzie miał szanse zobaczyć zdjęcia, które mu zrobiłem, obiecałem wysłać mu próbki, jak tylko będę mógł najszybciej.
Gdy kilka miesięcy później dowiedziałem się z prasy, że Jan Kott jest w szpitalu, po czwartym zawale — wysłałem mu natychmiast obiecane zdjęcia. Po dwóch dniach zadzwonił do mnie szczęśliwy, mówiąc, że zrobiłem mu najlepsze zdjęcia w życiu i chciałby używać ich do swoich publikacji. A lista publikacji (książek, artykułów krytycznych, recenzji) prof. Kotta tłumaczonych nieomal na wszystkie języki świata zawiera ponad trzysta pozycji. Przysłał mi piękny list, gdzie napisał o zdjęciach, które mu zrobiłem: „…Na zdjęciach Czesława Czaplińskiego nie jestem Drugim, ale jestem widziany przez drugiego: Drugim jest Czesław i aparat. Oko aparatu, wprawia mnie w bezruch, w swojej teraźniejszości, która teraz jest przeszłością, lub raczej moim czasem przeszłym. Jestem wybrany i w tym wyborze, twarze i ręce, stają się rzeczą, ale czy ta rzecz wrażliwa i zmysłowa, jest bardziej wrażliwa i ciepła niż ja. Lubię swoje twarze i ręce w Czesława zdjęciach…”. Pamiętam, że bawiliśmy się przy robieniu zdjęć, opowiedziałem mu historię, że jeden bardzo znany fotograf prosił swoich modeli o zrobienie miny, której normalnie nie robi. Opowiadał jak Artur Rubinstein zrobił niesamowitą minę z rękami przy głowie, mówiąc, że w ten sposób zabawia i w pewnym sensie straszy dzieci. Kott też zrobił niesamowitą minę, myślę, że nie będziecie miali problemu wskazać, to właśnie zdjęcie.
yłem uradowany reakcją profesora i idąc za ciosem spytałem, czy mógłbym zrobić z nim wywiad, nie o jego twórczości i Szekspirze, ale o nim samym: „Tak, z przyjemnością, zapraszam pana do siebie do Stony Brook, właśnie pracuję nad autobiografią, która w niedługiej przyszłości ma się ukazać” — odpowiedział jednym tchem prof. Kott, dodając zaraz „ale musi się pan spieszyć, bo za kilka dni jadę do Santa Monica w Kalifornii, gdzie zostałem „gościnnym uczonym” w The Getty Center...”.
Po umówieniu ostatecznego terminu spotkania, który kilkakrotnie był zmieniany ze względu na zły stan zdrowia profesora, przyjechałem do Stony Brook. Na schodach przytulnego domu państwa Kottów, wśród zieleni, powitał mnie dziarsko wyglądający prof. Kott, po którym zupełnie nie widać było niedawno odbytej choroby. Żona profesora ściszając głos powiedziała:
—Tylko proszę go bardzo nie męczyć, jest osłabiony — a głośniej dodała — zostawiam was samych.
Chodźmy więc do mego królestwa — zaproponował prof. Kott — będę szedł pierwszy.
Pracownia profesora, to duże pomieszczenie w dolnej części domu, z olbrzymim oknem wychodzącym na ogród pełen zieleni.
—Proszę nie zwracać uwagi na bałagan — objaśnił — pakuję się na 10 miesięcy i muszę zabrać wszystko, co mi będzie potrzebne do pracy.
Na dużym stole pod oknem, zarzuconym książkami, gazetami, wycinkami prasowymi, programami teatralnymi — centralną część zajmuje maszyna do pisania. Ściany gabinetu obstawione szczelnie regałami z książkami (z których duża część, to prace profesora) od podłogi do sufitu oraz obwieszone grafikami, rysunkami i zdjęciami z różnych okresów życia.
—Intryguje mnie, co pamiętasz ze swojego życia z najbardziej odległej przeszłości? — zwróciłem się do prof. Kotta, kiedy usiedliśmy wygodnie.
—Jak sięgnę wspomnieniami do dzieciństwa, to chyba pierwsze fakty, jakie pamiętam, działy się w 1917-1918 r. (Jan Kott, ur. 27 X 1914 r. w Warszawie), kiedy Niemcy opuszczali Warszawę i wkraczali Rosjanie, ale może to było wcześniej. W każdym razie, kiedy most na Wiśle wysadzano.
—Urodziłeś się i mieszkałeś przed wojną w Warszawie?
Tak, prawie cały okres dwudziestolecia międzywojennego spędziłem w Warszawie. Tylko dwa lata byłem w Zakopanem, gdzie miałem dwu sławnych kolegów: Janusza Minkiewicza, z którym służyłem razem do mszy, oraz Witolda Małcużyńskiego, znanego później pianistę. Obaj niestety już nie żyją. Następnie przeniosłem się do Warszawy do Gimnazjum im Mickiewicza, gdzie zdałem maturę. W tym okresie przyjaźniłem się z Wiktorem Szyryńskim, znanym profesorem psychologii i psychoanalityki w Ottawie, byłym viceministrem zdrowia Kanady; Jerzym Lenczowskim, dziś prof. z Uniwersytetu Berkeley, światowej sławy specjalistą od nafty na Bliskim Wschodzie; Zdzisławem Jeziorańskim, autorem „Kuriera z Warszawy” (pseud. Jan Nowak), wieloletnim dyrektorem rozgłośni Radia Wolna Europa; Ryszardem Matuszewskim, znanym w Warszawie krytykiem literackim. To tylko krótka lista kolegów z jednej klasy.
—Po zdaniu matury wstępujesz na prawo na Uniwersytecie Warszawskim?
—Nie bardzo wiedziałem co robić, myślałem o chemii, ale wydawała mi się trochę za trudna, więc wybrałem prawo. Jak się później okazało dobrą stroną prawa było to, że nie trzeba było chodzić na wykłady, a tylko zdać egzaminy. Indeks posyłało się przez woźnego i w czasie sześciu tygodni można było przygotować się do egzaminu. Obliczyłem kiedyś, że w ciągu czterech lat studiów nauka zajęła mi w sumie 7-8 miesięcy.
W wolnym czasie chodziłem na wykłady z innych przedmiotów, m.in. na seminarium, a potem konserwatorium z estetyki do profesora Władysława Tatarkiewicza. To było niezmiernie wytworne seminarium, na które Tatarkiewicz zapraszał zawsze dwunastu zdolnych chłopców i dwanaście dziewczyn — wysokie blondynki z niebieskimi oczami. Oprócz tego chodziłem do Kotarbińskiego, Czarnowskiego, wybitnego socjologa, wyraźnie marksizującego, do Weckiewicza, od którego zaczęły się moje zainteresowania romanistyką. Kończąc prawo, miałem seminaria z 4-5 innych działów i później dostałem chyba jako jedyny student pozwolenie robienia doktoratu z dowolnej dyscypliny humanistycznej, bez żadnych dodatkowych studiów.—Na studia doktoranckie pojechałeś do Paryża?
— Tak, ale najpierw zaraz po ukończeniu prawa w 1936 r. odbyłem służbę wojskową i zacząłem pracę w Funduszu Pracy. Po roku otrzymałem stypendium na studia doktoranckie z Sorbony w Paryżu, gdzie pojechałem jesienią 1938 r.
Tematem mojej pracy doktorskiej na Sorbonie był Apollinaire jako wydawca de Sade'a. To było niezwykle rewolucyjne jak na ówczesne czasy, gdyż de Sade uznawany był wówczas za wielkiego pornografa i obrazoburcę, był tematem tabu na uniwersytetach.
Spędziłem wiele tygodni w Blbliotheque Nationale w Paryżu, gdzie jest specjalny dział Enfer (Piekło) w podziemiach. Jest tam chyba największa kolekcja pornograficznych dzieł z całego świata. Aby móc tam pracować trzeba mieć specjalne pozwolenie.
To był koniec epoki surrealistycznej, zaznajomiłem się wtedy z Andrć Bretonem i z wieloma poetami. Na Montmartre i Montparnasse, gdzie często chodziłem z przyjaciółmi do kawiarni, spotykaliśmy dawne modelki: Matisse'a i Picassa, ostatnie postacie wielkiej epoki.
—Poznałeś tam również swoją żonę?
—Tak. Latem 1939 ożeniłem się jeszcze w Paryżu z Lidią Steinhaus (córka jednego z najwybitniejszych matematyków, z tzw. szkoły lwowskiej – Władysław Hugo Dionizy Steinhaus), studentką nauk politycznych, po paru miesiącach od jej poznania, co jak na przedwojenne stosunki było szybko — śmieje się Kott.
Na miesiąc poślubny pojechaliśmy do Normandii, ale widząc nieuchronność wybuchu wojny pomyślałem sobie, że jeśli już mam się bić, to najlepiej we własnym kraju. Myślałem, że II wojna będzie podobna do pierwszej, tzn. że będzie się siedzieć w okopach, przepustki na urlop do domu, itd.
Po powrocie do Polski z żoną spędziłem jeszcze 2-3 szczęśliwe tygodnie w małej miejscowości na Huculszczyźnie w Kamieniu Dobosza, gdzie otrzymałem powołanie do wojska. Pojechałem do Warszawy na kilka dni przed wybuchem wojny. Kampanię wrześniową odbyłem w Warszawie na Bielanach, widząc upadek Warszawy z końcem września.
Ponieważ żona została w Kamieniu Dobosza, pomyślałem sobie, że jeśli pójdę do niewoli w mundurze, byłem prostym żołnierzem, to mnie szybko zwolnią —jeniec przecież święta rzecz — i łatwiej połączę się z żoną.
Dostałem się do niewoli, gnano nas przez parę dni z Warszawy do Puław bez jedzenia. Do tego wszystkiego jesień 1939 r. była zimna, duże mrozy, nocowaliśmy na świeżym powietrzu. Krótko mówiąc, jak doszedłem do obozu w Puławach, to się rozchorowałem. Udało mi się zawiadomić rodzinę w Warszawie. Przyjechał mój wuj, i dzięki temu, że szpital znajdował się wtedy w rękach polskich lekarzy, wystawiono mi świadectwo zgonu, a ciało wydano rodzinie.
Kiedy później chodziłem po Warszawie, jako jedyny dokument z niemiecką wroną miałem świadectwo zgonu. Po paru tygodniach przez Białystok dostałem się do Lwowa, gdzie u jej rodziców spotkałem żonę i przez następne dwa lata, do momentu wkroczenia Niemców do Lwowa, byłem pod okupacją sowiecką.
—Walczyłeś w czasie wojny?
Wstąpiłem do Gwardii, a później do Armii Ludowej i w konskwencji w 1943 r. zapisałem się do Polskiej Partii Robotniczej, redagując dwa konspiracyjne pisma do końca wojny.
Po Jałcie nadzieje na to, że Polska zostanie odbudowana przez Anglików, Francuzów czy Amerykanów prysły. Polska popadła w nowy układ całkowitego uzależnienia od Rosji. Dla ludzi ze środowiska, w którym obracałem się pod koniec wojny, było jasne, że Polska może być wyzwolona tylko przez Armię Czerwoną.
—Gdzie zastał cię koniec wojny?
—Pod Czorsztynem, później przedostałem się do Krakowa, skąd sowiecki samolot „kukuruźnik”, zwany „maszyną do szycia”, zawiózł mnie do Łodzi, gdzie ze Stefanem Żółkiewskim miałem prowadzić tygodnik literacki „Kuźnica”, Pamiętam, że pilot był miły i jak w górze zrobiło się zimno, gdyż samolot był odkryty, dał mi swoją pilotkę i z niej złapałem ostatnie wszy, jakie miałem w czasie wojny.
Potem zaczęło się nowe życie. Po okupacyjnej nędzy, prześladowaniach, zsyłkach, pierwsza stabilizacja. Normalne mieszkania, ludzie rozdzieleni przez wiele lat zaczynali się spotykać. Zwłaszcza dla intelektualistów i pisarzy otworzyły się możliwości: pisma, wydawnictwa. W tej sytuacji od strony tzw. ludzkiej było zrozumiałe, że ogromna część intelektualistów poszła na jakiś rodzaj kolaboracji z nowymi władzami (ustrojem).
—Związał się z pismem „Kuźnica”?
—Byłem zastępcą redaktora naczelnego — Stefana Żółkiewskiego, współpracowali z nami również: Kazimierz Brandys, Adolf Rudnicki, Zofia Nałkowska, Stanisław Dygat, Ryszard Matuszewski... Trzeba dodać, że w tamtym czasie, oprócz „Kuźnicy” o charakterze lewicowym, było jeszcze jedno pismo literackie „Odrodzenie” organ frontu narodowego.
—Przed wojną publikowałeś wiersze, a od czego zacząłeś po wojnie?
—Jak tylko mogłem najwcześniej pojechałem do zburzonej Warszawy, gdyż przed samym wejściem Niemców, po powstaniu, ukryłem w piwnicy swego domu rękopis mojej książki „Mitologia i realizm". Co ciekawe, zachował się; miał tylko opalone rogi i wyglądał jak ogromne jajo. Musiałem odtwarzać brakujące fragmenty. Wydana później przez Czytelnika książka „Mitologia i realizm” traktowała o powieści angielskiej, francuskiej i surrealizmie. Książka ta została przyjęta jako moja praca doktorska na wydziale romanistyki Uniwersytetu Łódzkiego w 1947 r. Później przez trzy lata prowadziłem katedrę romanistyki na Uniwersytecie Wrocławskim.
—Kiedy na stałe przyjeżdżasz do Warszawy?
—W 1953 roku zostałem profesorem na wydziale polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, a w 1957 r. byłem jednym z założycieli Instytutu Badań Literackich PAN.
W Warszawie zacząłem pisać recenzje literackie do „Przeglądu
Kulturalnego”, wydałem masę książek: „O Lalce Bolesława Prusa”,
„Wiktor Hugo – pisarz walczący”, „Trwałe wartości literatury polskiego Oświecenia", wiele antologii, felietonów, esejów, recenzji. Najważniejszą książką mego życia były „Szkice o Szekspirze” (1961).
—Od wojny byłeś związany z PPR, a później PZPR?
—W 1957 roku wystąpiłem z partii, a w 1964 podpisałem się pod Listem 34 do premiera PRL przeciwko cenzurze i ograniczeniom swobód twórczych.
—Niedługo potem wyjechałeś do Stanów Zjednoczonych?
W 1966 roku zaprosił mnie do Stanów Zjednoczonych profesor Wiktor Erlich, na tzw. „program wymiany” na wykłady literatury polskiej w Yale University. Czekałem około roku na paszport i ciągle nie było zgody ani odmowy. Ponieważ prowadziłem prace doktorskie i miałem wiele różnych zajęć, trudno mi było żyć bez możliwości zaplanowania przyszłości. Yale nadal czekał. Poprosiłem o audiencję u Kliszki, wówczas na drugim miejscu we władzach państwowych. Po długiej rozmowie, w której tłumaczyłem mu, że nie palę się do wyjazdu do Ameryki, ale muszę mieć odpowiedź, powiedział na zakończenie, tak jak oni to mówili — dowiecie się w odpowiednim czasie. W drzwiach, do których mnie odprowadził, zapytał, co teraz piszę, na to ja, że książkę o tragedii. — O tragedii! wykrzyknął Kliszko. Na co ja – nie bójcie się, nie o polskiej, o greckiej tragedii.
—To dobrze — dodał już uśmiechnięty. Zanim doszedłem do domu, już zatelefonowała sekretarka Kliszki, że mogę jechać, i pojechałem.
W Yale znajdowała się najlepsza szkoła teatralna Yale School of Drama, i po paru miesiącach pracowałem już na pół etatu w tej szkole i na pół etatu na slawistyce, kiedy z Polski zaczęły dochodzić niepokojące wieści o zmianie ekipy rządzącej. Zaproszony zostałem na wykłady na wydziale teatralnym Uniwersytetu w Berkeley. W międzyczasie Czesi ofiarowali mi katedrę anglistyki w Pradze na Uniwersytecie Karola. Zastanawiałem się coraz poważniej nad Czechosłowacją, gdyż nigdy mnie nie kusiło, aby w Ameryce zostać na stałe. Poza tym chciałem być bliżej Polski. Tymczasem na Wschodzie wypadki biegną szybko, „czeska wiosna” się skończyła, wyjazd jest wykluczony, a w Polsce po 1968 r. pozbawiono mnie katedry. Wracam do Yale, nie mogę jednak dostać stałego pobytu, jako były członek partii komunistycznej.
—Nawet po tym, jak zabrano ci katedrę i uznano za imperialistycznego agenta?
—Tak, miałem z tym problem przez lata. Pamiętam wiosną 1978 r. wyznaczono mi ostatnie przesłuchanie w Urzędzie Naturalizacji i Imigracji. Miałem już „zieloną kartę”, której także mi parokrotnie odmawiano, L. i dzieci dostały wcześniej obywatelstwo, ale moje starania ciągle kończyły się odmową. „Nasze przepisy uwzględniają różnego rodzaju okoliczności — powiedział na tym interview pan w średnim wieku, krótko przystrzyżony na jeża, w granatowym ubraniu i w krawacie, również granatowym w paski, którejś z Fraternities Yale — jeżeli ktoś wstąpił do komunistycznej partii, żeby ratować życie, to jest to okoliczność usprawiedliwiając, i nie ma przeszkód, żeby mu przyznać obywatelstwo. Jeżeli ktoś wstąpił do tego rodzaju organizacji, żeby ratować życie swojej najbliższej rodziny, to jest to także okoliczność łagodząca. Jeżeli — popatrzył na mnie bystro i potarł sobie gładko wygolony policzek ręką z wielkim sygnetem z Yale — ktoś został członkiem wywrotowej partii, żeby sobie ułatwić życie i dla oczywistych korzyści materialnych, to – znów sobie potarł policzek ręką z sygnetem – nie jest to może w kategoriach moralnych postępek godny pochwały, ale wszyscy jesteśmy tylko ludźmi... Ale pan – spojrzał na mnie już bez uśmiechu – wstąpił do nielegalnej komunistycznej partii – tu zajrzał do grubej teczki z aktami – w Warszawie w czasie wojny, kiedy groziła za to kara śmierci. Na to Już nie ma usprawiedliwienia. Pan jest hardcore komunistą.
W końcu jednak w 1979 r. otrzymałem obywatelstwo amerykańskie.
—Jakie masz plany i co sądzisz, że będzie się w przyszłości działo z teatrem?
—Moja nowa książka o Szekspirze jest gotowa, wymaga tylko pracy redakcyjnej. Pracuję obecnie nad autobiografią. Nie przestaję pisać o teatrze, mimo że coraz częściej mówi się o końcu teatru. Ale przecież w każdej epoce wróżono koniec teatru, a jak widać ciągle trwa. Może dziś bardziej niż kiedykolwiek przedtem trudno powiedzieć, co stanie się z teatrem w przyszłości. Niewątpliwie nastał koniec awangardy, nowatorskich poszukiwań – to oczywiste. Powrót do teatru burżuazyjnego czy 📷konserwatywnego nie bardzo wydaje się możliwy, bo nawet jeśli coś wraca to już w innej formie. Ja osobiście uważam, że w najbliższych latach dojdzie do większego połączenia teatru z operą i baletem. Jeśli poważnie zastanowić się nad teatrem w Ameryce, trzeba stwierdzić, że nie jest artystycznie interesujący. Natomiast muzyka wspaniała, balet najlepszy na świecie, opera interesująca.
W tym momencie z tyłu usłyszałem kroki, a zaraz potem zatroskany głos żony prof. Kotta:
—To wy jeszcze rozmawiacie? Dość tego szaleństwa, proszę na górę, właśnie przygotowałam coś do zjedzenia. Na co prof. Kott, rozkładając ręce:
—Siła wyższa, nie ma rady, trzeba się poddać.
Wielokrotnie rozmawiałem z Januszem Głowackim o Janie Kottcie, którego Janusz niezwykle cenił. Pamiętam jak w miesięczniku "Dialog" znalazł się esej Jana Kotta, gdzie m.in. napisał: "Za najwybitniejsze polskie sztuki współczesne uważam 'Do piachu...' Różewicza, 'Emigrantów' Mrożka i 'Antygonę w Nowym Jorku' Głowackiego" – co była cytowana przez wielu krytyków. Kiedy Kott zmarł, Janusz napisał wspomnienie 23 XII 2001 w Nowym Jorku: „…W grudniu 1981 roku stan wojenny złapał mnie w Londynie. Chyba dwudziestego pojechałem na lotnisko Heathrow, żeby popatrzeć na pierwszy samolot, który wypuszczono z Polski. Zaczęli wychodzić pasażerowie i nagle zobaczyłem Jana Kotta.
Wracał do Ameryki z przerwanego przez stan wojenny Kongresu Kultury. Szedł przejściem tranzytowym, oddzielonym ode mnie plastikową szybą. Waliłem w nią, ale Janek nie słyszał. Dwa dni później usłyszałem go w Wolnej Europie. Opowiadał o nocy nad Polską, a marznący przy koksownikach żołnierze skojarzyli mu się z prostytutkami ogrzewającymi się przy ogniu w Rzymie. W tej króciutkiej relacji, która doprowadziła do szału generała Jaruzelskiego, był cały Jan Kott. Jego czytanie literatury i świata. Skundlona tragedia i uwznioślona farsa. Patos i drwina.
Jan Kott odszedł w Santa Monica. Przez okno widział Ocean Spokojny, do którego już od paru lat nie mógł się zbliżyć. Gdzieś daleko była Polska, do której nie mógł dojechać. Miał żal do ciała, że go zdradziło. Wiele lat temu napisał wspaniały esej o Kafce pod tytułem "Klatka szuka ptaka". Od dawna czuł się złowiony. Myślę, że jakoś tam go kochałem…”.
Comments