„…wśród bliskich mi artystów są: Paul Cezanne, Claude Monet, Vincent van Gogh, Paul Gauguin, Henri Matisse, Pablo Picasso oraz Georges Braque, a później Paul Klee, Juan Miro, Henri de Toulouse-Lautrec i Amedeo Modigliani. Wymienieni malarze nie odtwarzali wiernie natury, ale w ich twórczości zawiera się w pełni kreatywna interpretacja tego, co nas otacza. Od nich nauczyłem się docierania do prawdy poprzez dzieło malarskie – pejzaże, postacie i przedmioty stanowią jedynie pretekst do osobistych przeżyć…” – Eugeniusz Gerlach.
Eugeniusz Gerlach (ur. 15 grudnia 1941 w Bieniawie k. Terespola) –artysta malarz.
W 1945 osiedlił się w Paczkowie (powiat Nysa), gdzie uczęszczał, w latach 1949–1955, do szkoły podstawowej. W latach 1955–1960 uczył się w Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych (PLSP)we Wrocławiu. Od 1960 studiował w Akademii Sztuk Pięknych (ASP) w Krakowie, na Wydziale Malarstwa i Grafiki. Malarstwo sztalugowe i architektoniczne studiował w pracowni Wacława Taranczewskiego, natomiast grafikę u Mieczysława Wejmana. Promotorami jego pracy dyplomowej byli m.in.: W.Taranczewski, Cz.Rzepiński, J.Stern i H.Rudzka-Cybisowa, a dyplom z wyróżnieniem uzyskał w 1966.
Od 1966 jest członkiem Związku Polskich Artystów Plastyków. Swoje prace prezentował na ok. 70 wystawach indywidualnych i tyluż zbiorowych.
Obrazy Gerlacha znajdują się w wielu muzeach i instytucjach, a także w zbiorach prywatnych w kraju i za granicą, m.in.: w Kanadzie, USA, Francji, Niemczech, Szwecji, Austrii, RPA.
Przez długi czas, syn malarza Eugeniusza Gerlacha, pisał do mnie e-mails, zachęcając do odwiedzenia ich w pracowni w Krakowie. Nie udawało się, albo byłem zajęty, albo w Nowym Jorku. Tak się złożyło, że wracałem właśnie z Zakopanego do Warszawy i po drodze odwiedziłem ich 24 maja 2008 r. Muszę powiedzieć, że pracownia Gerlacha w kotłowni, gdzie są rury, duże kotły…przypomniała mi niektóre pracownie w Nowym Jorku na SoHo na początku lat 80-tych, które odwiedzałem. Pracownie artystów w Nowym Jorku powstawały w byłych fabrykach. Tu podobnie, oprócz rur i kotłów…, dziesiątki obrazów od 1959 r. Pomyślałem sobie prawie od razu, trzeba to pokazać światu i tak powstał album: Czesław Czapliński „Malarstwo/Paintings 1959-2009 Eugeniusz Gerlach”.
Czesław Czapliński: Jakie są Pana najwcześniejsze wspomnienia?
Eugeniusz Gerlach: Każdy z nas chętnie i z nostalgią wraca do lat dzieciństwa i do czasów szkolnych, a wspomnienia te przeskakują w postaci obrazów, które pamięta się zawsze. Raz to w kolorach jasnych, o pięknej tonacji i słonecznych barwach. Innym razem dominują kolory szare, a czasami wręcz czarne. Takie jest życie i takie są nasze wspomnienia. Moje dzieciństwo upłynęło w okresie burzliwym, ciężkim i niebezpiecznym, w okresie najkrwawszej wojny jaką zna ludzkość.
Urodziłem się w miejscowości Bieniawa koło Tarnopola (na Podolu) na kresach wschodnich II Rzeczypospolitej w 1941 roku; w samym środku wojny – na terenach, które były świadkami biedy, nędzy i strachu; na terenach, na których każda uratowana istota ludzka uważa to za cud. Takim cudem było to, że ja i moja rodzina wyszliśmy z tej pożogi cało.
Wieś Bieniawa (powiat Podhajce, woj. Tarnopolskie) jest malowniczo położona nad rzeką Strypą wśród wzgórz i lasów. Pamiętam, jak w rzece tej bawiliśmy i pluskaliśmy się z polskimi i ukraińskimi rówieśnikami, choć w oddali słychać było wybuchy i świst spadających bomb, wystrzały armatnie i strzelaninę, a na niebie często słońce przesłaniały ciemne sylwetki samolotów, lecących na wschód, potem zaś na zachód.
Święta spędzaliśmy najpierw u nas (głównie Boże Narodzenie), a potem w ich ukraińskich domach. Lolko – ukraiński chłopak był moim najlepszym kolegą. Potem to wszystko się zawaliło, pękło. Pamiętam, jak banderowcy w grudniową księżycową noc zaczęli kolbami karabinów walić w drzwi naszego domu. Na podwórzu słychać było szczęk broni, rżenie koni i krzyki ludzi. Uciekłem ze strachu na piec. Banderowcy splądrowali mieszkanie i zrabowali wszystko. Zostaliśmy tak jak spaliśmy, ale cało uszliśmy z życiem. Tego szczęścia nie miała kuzynka, która nocowała u nas. Zabrali ją w mroźną noc w samej koszuli nocnej, a potem znaleziono ją powieszoną na drzewie. Takich widoków i przeżyć nie zapomina się nigdy! – chociaż miałem wtedy trzy lata.
Cz.Cz.: A jednak w Pana twórczości nie ma wyraźnych odniesień do tych dramatycznych przeżyć.
Bieniawa była kilkakrotnie zbombardowana przez sowietów i hitlerowców. Do dziś mam w uszach świst spadających bomb, płacz i jęk zabijanych i ranionych istot ludzkich. Jako malarz powinienem zmierzyć się z tym tematem. Cykl „Okropności wojny” noszę w sobie, ale widocznie jeszcze nie nadszedł czas jego realizacji. Te ciemne wspomnienia zacierają wspomnienia piękne – kolorowe stroje dziewcząt i chłopców, drewniane sentymentalne domki, malownicza cerkiew, wspólne obchodzenie Bożego Narodzenia. Pamiętam święta w domu moim – cała podłoga była zasłana słomą, stół przykryty białym obrusem, choinka, a w kącie „dziad” ze słomy. Kolędnicy i przebierańcy, a także muzykanci do dziś przewijają się jako tematy moich obrazów.
A może te walczące na niebie samoloty, pikujące i wznoszące się w górę, zostawiające po sobie czarny ślad dymu w postaci splątanych linii, to element wpływający na kształt moich obrazów? Pamiętam także wpatrywanie się w ikony i rzeźby w cerkwiach, zapach kadzideł i świec, śpiewy cerkiewne, a obok obraz jasnego wnętrza naszego kościoła pełnego witraży. To wszystko ożywa we wspomnieniach, chociaż z kościoła zostały tylko ruiny, a z cerkwi zgliszcza i leje po bombach.
Jednak jak każde dziecko, nawet z najstraszniejszych okresów życia, mam w swojej pamięci momenty piękne, często przerysowane i zwielokrotnione, jak jabłko, które przyniósł ojciec w gwieździstą noc, przedzierając się przez zasieki i pola minowe, jak zimę 1943 i 1944 roku – mroźną, siarczystą i pełną śniegu sięgającego aż po słomiany dach domu, a potem wiosenne roztopy, powracające w moich obrazach. Pamiętam jeszcze, jak wraz z innymi dziećmi dołączaliśmy na tył kolumny maszerujących żołnierzy i jak brzmiały piosenki przez nich śpiewane. Widzę też, jak zabrali nam jedyną krowę, a potem także kozę. Na końcu tych wspomnień pojawia się zbombardowany cmentarz i powywracane groby babci, dziadka i młodszego braciszka. A mimo to piękno okresu dzieciństwa zaciera ślady ciężkich wspomnień. Czas robi swoje.
Cz.Cz.: Ocalone piękno dzieciństwa to z pewnością zasługa Pana rodziców. Jaki ich obraz Panu towarzyszy?
E.G.: Ojciec Stanisław i matka Tekla stworzyli nam przyjazny dom i starali się dać nam to wszystko, na co było ich stać w tych trudnych latach. Ojciec był wszechstronnie uzdolniony. Można by rzec, że miał wiele zawodów, bo tamte czasy zmuszały do tego. Umiał malować i rzeźbić (tego nauczył się od swojego ojca) oraz grał na instrumentach (nawet w orkiestrze miejskiej). W okresie powojennym był rolnikiem – jako osadnik wojskowy otrzymał na ziemiach zachodnich gospodarstwo. Był także krawcem i w ciężkich czasach tym się zajmował. Przed wojną, na kresach wschodnich, wraz z dziadkiem tworzył malowidła i freski w kościołach oraz w cerkwiach, a także rzeźbił ołtarze i figury świętych. Do dzisiaj jako pamiątkę po ojcu mam rzeźbioną sztalugę malarską jego dłuta.
Matka zajmowała się prowadzeniem domu i wychowaniem dzieci. Było nas czworo: starszy brat Roman – muzyk (skrzypek), pracował jako nauczyciel w szkole muzycznej, siostra Janina i młodszy brat Władysław. Niczego nam w domu nie brakowało. Rodzice dali nam wykształcenie, kochali nas, a gdy rozjechaliśmy się po kraju – ja do Wrocławia (później do Krakowa), a brat Roman do Oleśnicy – matka często „wyglądała nas”, czekała na listy i była bardzo szczęśliwa, gdy mogliśmy się spotykać. Lubiłem przyglądać się, jak ojciec maluje obrazy w małym pokoiku, który służył za pracownię. Lubiłem zapach farb, terpentyny i werniksu. Dlatego też nie miałem problemu z wyborem mojej drogi życiowej i od dziecka marzyłem, by zostać malarzem.
Obydwoje rodzice pochowani są w Paczkowie na Śląsku Opolskim. Zamieszkaliśmy tam w 1950 roku. To był nasz drugi dom rodzinny, tam uczęszczałem do szkoły podstawowej, tam też do dziś mieszka mój młodszy brat – Władysław. Właśnie w urokliwym Paczkowie, nazywanym polskim Carcassonne ze względu na zachowane w całości mury obronne wraz z basztami, rozpoczęła się moja artystyczna droga.
Cz.Cz.: Wspominał Pan o przymusowej podróży na tzw. ziemie odzyskane. Jak silne to było doświadczenie?
E.G.: Działo się to w 1945 roku. Miałem wtedy cztery lata. Dla całej rodziny, a zwłaszcza dla dzieci, przesiedlenie i związana z tym podróż wagonami towarowymi przez długie tygodnie, była wielkim szokiem i trudnym przeżyciem. Jedyną pociechę stanowiła świadomość, że czeka na nas tato (był wtedy w wojsku) i czeka na nas „nowy” dom. Sam przejazd w „bydlęcych wagonach” na zachód, na tzw. ziemie odzyskane, był gehenną. Brakowało wody i jedzenia, postoje na stacjach trwały w nieskończoność, gdy czekało się na doczepienie parowozu czy zezwolenie na dalszą jazdę. Po drodze mijaliśmy ruiny miast i wiosek, popalone domostwa, porozbijane czołgi, samochody, armaty i samoloty.
W końcu dotarliśmy do Namysłowa, gdzie był punkt dla repatriantów. Stamtąd pojechaliśmy do Śremu, wsi koło Kamieńca Ząbkowickiego, niedaleko Złotego Stoku. Ojciec jako osadnik wojskowy otrzymał tam przydział gospodarstwa rolnego – „poniemieckiego”. Na miejscu okazało się, że do domu wprowadził się już jeden osadnik z rodziną i jeszcze nadal mieszka rodzina niemiecka. Do ich wyjazdu mieszkaliśmy wspólnie. Razem spędziliśmy Święta Bożego Narodzenia. Zaprosili nas na wigilię, były pyszne placki z makiem, ciasto drożdżowe ze świeżym mlekiem i ziemniaki w mundurkach z masłem. Zaprzyjaźniliśmy się też z dziećmi niemieckimi, razem chętnie się bawiliśmy. A gdy wiosną musieli opuścić wieś, płakaliśmy bardzo – my za nimi i oni za nami.
Nieopodal wsi, w miasteczku Kamieniec Ząbkowicki nad miastem górował piękny, potężny zamek, który podpalili Sowieci gdy opuszczali miasto. Stał się on później miejscem częstych naszych zabaw. To co tam pozostało – stajnie dla koni z marmurowymi korytami, salony z olbrzymimi obrazami w pięknych, bogatych ramach, malowidła na ścianach i sklepieniach, witraże w salonach, łazienki z porcelanowymi wannami, centralne ogrzewanie oraz park z egzotycznymi drzewami i krzewami, a także fontanna – świadczyło o przepychu i bogactwie, a dla nas stało się pierwszym zetknięciem z miastem oraz sztuką.
Cz.Cz.: Czy już wtedy Pana świat nabierał ładu i harmonii, stawał się szczęśliwszą krainą dzieciństwa?
Zdawałoby się, że dla nas – dzieci, po okropnościach wojny nadszedł beztroski czas. Nad rzeką Nysą Kłodzką spędzaliśmy całe lato. Ale niebezpieczeństwo nie minęło. Wiele dzieci ginęło lub trwale się okaleczało podczas zabawy minami czy niewypałami. To były sceny bardzo drastyczne, które niełatwo zapomnieć.
W Śremie urodził się mój młodszy brat Władysław. Następnie, po dwóch latach, przeprowadziliśmy się do Starczowa, wsi oddalonej o około 10 km. Tam ojciec również zajmował się rolnictwem, a my pomagaliśmy mu w gospodarstwie. Właśnie w Starczowie zacząłem chodzić do szkoły podstawowej. Dwa lata później, w 1950 roku, przyjąłem Pierwszą Komunię Świętą. Życie powoli wracało do normalności.
Z tego czasu doskonale pamiętam mój pierwszy wyjazd z ojcem do Wrocławia (oddalonego o 85 km), który było kompletnie zniszczony. Gdy po pięciu latach wróciłem tam, by rozpocząć naukę w Liceum Sztuk Plastycznych, miasto zdawało się nie do poznania, lecz gruzowiska i ruiny były jeszcze ciągle widoczne.
Cz.Cz.: A pierwszy kontakt ze sztuką w szerokim tego słowa znaczeniu?
E.G.: Już w Bieniawie, gdzie się urodziłem, obcowałem ze sztuką kościelną i cerkiewną. Nastrój w tych miejscach powoduje to, że każdy człowiek, a zwłaszcza dziecko, przeżywa niesłychanie intensywnie wszystko, co widzi i słyszy. Pamiętam dokładnie tę tajemniczą ciszę, jaka panowała w świątyniach, zapach kadzideł i świec, oczy Pantokratora wpatrzone we mnie – wyrażające to, czego nie da się opisać…
Kolejnym ważnym przeżyciem była wystawa fotografii oglądana w Starczowie w 1948 roku. Zdjęcia i wstrząsające eksponaty ukazywały obóz zagłady Oświęcim-Brzezinka, takim jakim go zastał fotograf tuż po wyzwoleniu z rąk oprawców hitlerowskich. A o tym miejscu opowiadał były więzień obozu; na swoim przykładzie pokazał do czego zdolny jest człowiek, jak okrutny los potrafi „zgotować” drugiemu człowiekowi. Działo się to późną jesienią, gdy wcześnie zapadał zmrok. Po spotkaniu bałem się wracać do domu. W następnym roku wycieczka szkolna do Oświęcimia potwierdziła i zwielokrotniła ten strach i szok.
Późniejsza nauka w Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych we Wrocławiu (1955–1960), pozwoliła mi na coraz pełniejsze uczestniczenie w życiu kulturalnym. Wrocław, pomimo ogromnych zniszczeń, został szybko odbudowany i stał się jednym z najprężniej rozwijających się ośrodków kulturalnych w Polsce. Opera Wrocławska prezentowała największe dzieła m.in. Bizeta, Verdiego, Pucciniego, a w Filharmonii Wrocławskiej można było usłyszeć utwory Bacha, Mozarta, Czajkowskiego i Chopina.
Wśród wydarzeń artystycznych, w których miałem okazję uczestniczyć, duże wrażenie zrobiła na mnie wystawa rzeźb Henri Moore’a, czy wystawa malarstwa Piotra Potworowskiego, a także pantomima Henryka Tomaszewskiego. Interesowałem się także pracami konserwatorskimi nad „Panoramą Racławicką”.
W trakcie wycieczek do Warszawy mogłem zobaczyć wystawę malarstwa van Gogha oraz zbiorową ekspozycję „Od Gauguina do Picassa”, a podczas pierwszego pleneru malarskiego w Gdańsku podziwiałem „Sąd Ostateczny” Hansa Memlinga. Dzięki wyjazdom na południe Polski m.in. zwiedziłem dom oraz pracownię Vlastimila Hoffmana. Pamiętam także wizytę we wrocławskiej pracowni zmarłego w 1953 r. Waldemara Cwenarskiego.
Cz.Cz.: Co przede wszystkim zaważyło na wyborze drogi malarskiej, a potem – Akademii w Krakowie?
E.G.: Już w szkole podstawowej miałem sprecyzowany pogląd na to, kim chciałbym być w przyszłości. Duży wpływ na podjętą przeze mnie decyzję, miała opowieść mojej mamy o obrazach malowanych przez dziadka – Błażeja. Pierwszy przedstawiał nagą kobietę wychodzącą z kąpieli w rzece i był tak realistyczny, że „czuło się” krople wody, drugi zaś to niewielki obrazek przedstawiający dwa gołębie grzebiące w suchej trawie, które były „jak żywe”.
Później, podczas wycieczki szkolnej do Krakowa, moją uwagę zwróciły monumentalne obrazy Jana Matejki: „Hołd Pruski” i „Bitwa pod Grunwaldem”. Wtedy też, przypomniałem sobie, co mówiła mama na temat obrazów dziadka i choć nie znałem go osobiście, to od tej pory wyobrażałem sobie jako kogoś podobnego do Jana Matejki – z długą brodą, w okularach i niskiego wzrostu. Tak więc Matejko stał się na jakiś czas moim idolem, a droga, którą mi wskazał, wiodła do Krakowa, do uczelni którą stworzył i której był pierwszym rektorem.
Cz.Cz.: Nie obawiał się Pan niepowodzenia?
E.G.: Powszechnie wiadomo, że na każdą wyższą uczelnię artystyczną, było i jest bardzo trudno się dostać. Moimi profesorami we wrocławskim Liceum Sztuk Plastycznych byli absolwenci Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, którzy kończyli tę uczelnię już po wojnie. Byli uczniami m.in. Fryderyka Pautscha, Jerzego Fedkowicza, Wojciecha Weissa, Zbigniewa Pronaszki. Ponieważ wiele im zawdzięczam, pozwolę sobie wymienić ich nazwiska: Zygmunt Woźnowski (malarstwo i kompozycja), Bogdan Hoffman (rzeźba) – przez 5 lat był moim wychowawcą oraz Stanisław Kopystyński (historia sztuki i malarstwo) – dzisiaj Liceum Sztuk Plastycznych nosi jego imię. To oni przygotowali mnie do tego, by podjąć próbę dostania się na Akademię w Krakowie. Po uzyskaniu matury wspólnie wybraliśmy zestaw prac – obrazy olejne (20 szt.) oraz rysunki (ok. 35 szt.) – który po przedstawieniu komisji kwalifikacyjnej, miał zagwarantować dopuszczenie mnie do egzaminu wstępnego. Już wówczas uważałem swoje prace za zbyt dojrzałe i obawiałem się, czy nie wpłynie to negatywnie na werdykt. Jednak szybko okazało się, że mogę jechać na egzamin.
Duże wrażenie robił na mnie nastrój Akademii. Podziwiałem wspaniały gmach przy Placu Matejki, nad wejściem popiersie „Mistrza Jana”, wewnątrz półmrok, szerokie schody prowadzące na pierwsze piętro, gdzie mieścił się dziekanat i rektorat ASP.
Trema przed egzaminem udzielała się wszystkim zdającym. Ale kiedy wreszcie rozpoczęliśmy, słychać tylko było szelest papieru i charakterystyczny dźwięk jaki wydaje węgiel do rysowania. Potem było ćwiczenie na pamięć wzrokową – coś wniesiono, pokazano i wyniesiono. Trzeba było to „coś” zapamiętać i narysować. Na koniec najważniejsza część egzaminu – malarstwo. Tematem była martwa natura: rozbudowana poprzez umieszczenie wielu przedmiotów na tle białej draperii, w tonacji oliwkowej. Płótno na egzamin przywiozłem własnoręcznie przygotowane. Było dosyć dużych rozmiarów, bo lubiłem pracować na dużych formatach. Mogłem więc ten temat namalować z rozmachem i charakterystycznym wówczas dla mnie postimpresjonistycznym podejściem do koloru i formy. Gdy wywieszono listę kandydatów, którzy przeszli do drugiego etapu, odetchnąłem z ulgą. Ostatnią częścią egzaminu była praca pisemna, a temat jaki nam przedstawiono, mile mnie zaskoczył. Brzmiał bowiem: „Jan Matejko, jego twórczość i rola jaką odegrał w dziejach sztuki polskiej”.
Gdy wreszcie została wywieszona lista trzydziestu osób, przyjętych na pierwszy rok studiów (1960-1961) krakowskiej Akademii Stuk Pięknych, z wielką satysfakcją odnalazłem swoje nazwisko.
Cz. Cz.: Czy któregoś z profesorów mógłby Pan nazwać swoim mistrzem?
E.G.: Wśród moich profesorów ASP byli wybitni twórcy i wielcy malarze m.in. Adam Marczyński, Jerzy Nowosielski, Hanna Rudzka-Cybisowa, Czesław Rzepiński, Jonasz Stern i Wacław Taranczewski. Po pierwszym roku, na którym dominował rysunek oraz filozofia, historia sztuki, anatomia człowieka i kompozycja, trzeba było wybrać specjalizację i wskazać osobę, u której chciałoby się studiować malarstwo przez okres pięciu lat. Nie miałem problemu z decyzją. Dla mnie mógł to być tylko profesor Wacław Taranczewski. Jego osobowość i jego malarstwo, było tym, co zdecydowało o wyborze krakowskiej uczelni. Jednak chętnych, by znaleźć się w tej pracowni było wielu. Znów należało pokazać zestaw prac malarskich i szkiców rysunkowych oraz odbyć rozmowę z profesorem, który sam dokonywał wyboru. A mógł przyjąć zaledwie pięć osób.
Profesor z zainteresowaniem oglądał prace, przyjaźnie uśmiechając się do mnie. Potem zapytał, dlaczego akurat jego wybrałem, by uczyć się tak trudnego „fachu”. Odpowiedziałem, że już we Wrocławiu wiele słyszałem o jego kunszcie malarskim, wiedziałem, że jest wybitnym kolorystą, a kolor w malarstwie jest przecież najważniejszy. Powiedziałem też, że będąc na wycieczce w Poznaniu, miałem okazję oglądać jego polichromie w kościołach. Historia ta bardzo go rozbawiła, poklepał mnie po ramieniu i dodał: „Mianuję cię na mojego ucznia”.
Pięcioletnia nauka w pracowni profesora Wacława Taranczewskiego, codzienne z nim spotkania, wypowiedzi na temat sztuki, cenne wskazówki (korekty), a także częste wizyty w jego prywatnej pracowni (znajdowała się na drugim piętrze gmachu ASP) – pozwalają mi jednoznacznie stwierdzić, że był moim mistrzem.
Cz.Cz.: Jak wspomina Pan studia i atmosferę uczelni?
E.G.: Krakowską Akademię Sztuk Pięknych ukończyłem już prawie pół wieku temu. Jednak do tych lat wracam wspomnieniami bardzo często, stanowią bowiem niezwykle ważną cząstkę mojego życia.
Były to pasjonujące, choć trudne studia. Trwały sześć lat. Przybliżyły mi problematykę sztuki, kultury i estetyki. Był też czas na studenckie „swawole”: juwenalia, zabawy w klubie Rotunda, liczne wycieczki w okolice Krakowa. Na uczelni oprócz przedmiotów artystycznych, odbywały się ciekawe wykłady, np. historią sztuki zajmował się prof. dr Włodzimierz Hodys. Sala wykładowa na jego spotkaniach „pękała w szwach”. Przychodzili nie tylko studenci, ale także ludzie „z miasta”, ciekawi opowieści o sztuce starożytnej Grecji, Rzymu czy Egiptu, prowadzonych ze swadą i humorem.
Na trzecim i czwartym roku studiów historię sztuki przybliżała nam prof. dr Maria Rzepińska. Jej wykłady o sztuce renesansu, a szczególnie o malarstwie (obejmującym także czasy współczesne) były niezmiernie pasjonujące. Sposób przekazywania wiedzy zjednywały jej ogromny aplauz i szacunek. Jest też autorką znakomitych publikacji m.in. „Siedem wieków malarstwa europejskiego”, „W kręgu malarstwa” czy „Malarstwo cinquecenta”.
Nie mogę nie wspomnieć o zajęciach z konserwacji dzieł sztuki. Były tak frapujące, że do dziś pamiętam to, czego się tam nauczyłem. Poznałem wówczas wszystkie tajniki technologii malarstwa sztalugowego oraz ściennego, z ich praktycznym zastosowaniem (mozaika, sgraffito, fresk i inne). Całą wiedzę wykorzystałem w późniejszej pracy twórczej.
Natomiast zajęcia z grafiki prowadził słynny profesor Mieczysław Wejman. Mimo że na jego zajęciach byłem umorusany po łokcie w czarnej farbie drukarskiej i spocony od kręcenia olbrzymią korbą koła prasy drukarskiej, zawsze odczuwałem wielką satysfakcję. Można by rzec, że w pocie czoła zdobyłem dodatkową specjalizację; poznałem szlachetne techniki graficzne: akwafortę, akwatintę, mezzotintę i inne.
Najciekawsze jednak wspomnienia wiążą się z pracownią malarską prowadzoną przez profesora Wacława Taranczewskiego. Był to człowiek bardzo elegancki, gustownie ubrany, zawsze nosił krawat do białej koszuli, a pod marynarką elegancką kamizelkę, a w jej kieszonce piękny zegarek na łańcuszku. Okulary, dodawały mu profesorskiej powagi. Miał wtedy 59 lat. Gdy szedł korytarzem, by spotkać się z nami w pracowni, rozlegał się szmer: „stary idzie” i wszyscy stawali przed sztalugami. Jego osobowość, kultura, sposób podejścia do studentów, bezpośredniość, szczerość i koleżeńskość, zjednywały mu naszą wielką sympatię. On odwzajemniał się tym samym. Nie zdarzyło się nigdy, by uraził kogoś podczas korekty, czy dał do zrozumienia, że to co maluje, jest nic nie warte. Pozostawiał nam pełną swobodę wypowiedzi artystycznej, a jego uwagi sprowadzały się do ogólnej teorii o malarstwie, kolorze, budowie obrazu, sposobie komponowania.
Profesor Wacław Taranczewski nauczył mnie wnikliwie obserwować naturę, chłonąć ją do umysłu i duszy, a potem czynić z tego tworzywa dzieło sztuki. I choć już wcześniej miałem określone poglądy na procesy twórcze (w liceum poznałem „Teorię widzenia” Władysława Strzemińskiego), to jednak uwagi profesora tak wzbogaciły i rozszerzyły moje poglądy, że stały się bardziej dojrzałe i konkretne.
Równie mile wspominam wizyty w jego prywatnej pracowni. Na ścianach porozwieszane były szkice węglem, tuszem, jakieś projekty polichromii, próbki różnych kolorów w rozmaitych zestawieniach. Nieraz szukaliśmy pretekstu, by doń zapukać, a to w jakiejś sprawie uczelnianej, a to z jakimś zapytaniem. Zastawaliśmy profesora przeważnie w kitlu, z paletą, przy sztaludze. Nie przerywał malowania obrazu, tylko przyjaznym ruchem ręki, w której trzymał pędzel, wskazywał wygodny fotel. Można było w ciszy przyglądać się jego pracy, podpatrywać mistrza w trakcie tworzenia. Z wypiekami na twarzy śledziło się mieszanie barw, podziwiało sposób kładzenia farby – stanowczy i z rozmachem. Były to najlepsze lekcje.
Ten kontakt z profesorem Wacław Taranczewskim dopełniało uczęszczanie na zajęcia z malarstwa architektonicznego (ściennego). Mogliśmy w praktyce tworzyć freski na wielkich ścianach, na tynkach wykonanych przez pomoc techniczną. Profesor posiadał w tej dziedzinie ogromną wiedzę i doświadczenie i przekazywał je nam w sposób niezwykle interesujący. Pomagała mu w tym jego asystentka (później profesor) Janina Kraupe-Świderska, która także miała znaczący wpływ na naszą edukację artystyczną.
Ważne dopełnienie studiów stanowiły plenery malarskie: zimowy (w Zakopanem) i letni (w Jarosławiu). Mogliśmy wtedy „na luzie” malować i odpocząć. Takie „wyjście” z murów uczelni, pozwalało w świetle pełnego słońca albo w blasku białego śniegu, zobaczyć pejzaż w kolorach, jakie oglądali najwięksi impresjoniści.
Pięć lat studiów minęło szybko. Ostatni rok, najważniejszy, upłynął mi na przygotowaniu prac do dyplomu i napisaniu pracy magisterskiej. Otrzymałem też stypendium artystyczne, więc moja sytuacja materialna uległa poprawie. Gdy nadszedł dzień egzaminu dyplomowego, towarzyszyła mi ogromna trema i pytanie: „Jak komisja przyjmie pokazane prace?”. A komisja była szacowna: przewodniczący (rektor ASP) Czesław Rzepiński, profesor prowadzący – Wacław Taranczewski, dziekan wydziału malarstwa i grafiki – prof. Adam Siemianowicz, i profesorowie: Emil Krcha, Jonasz Stern, Adam Marczyński i Hanna Rudzka-Cybis.
Wystawiłem piętnaście obrazów na sztalugach i odpowiadałem na pytania np. dlaczego dokonałem takiego wyboru, dlaczego prezentuję je w takiej kolejności i skąd moje zainteresowania muzyką. A po odczytaniu pracy magisterskiej, w indeksie pojawił się wpis: „Ob. Eugeniusz Gerlach złożył egzamin dyplomowy z wynikiem b. dobrym – wyróżnienie, w dniu 18 maja 1966 roku”.
Cz.Cz.: Czy utrzymuje Pan kontakty z kolegami ze studiów?
E.G.: W pracowni profesora Wacława Taranczewskiego była nas „piątka”. Razem spędzaliśmy większość czasu, zaprzyjaźniliśmy się i zżyliśmy ze sobą. Dziś, mimo że w większości mieszkamy w Krakowie (oprócz jednego z nas), spotykamy się raczej sporadycznie np. na wernisażach, zapraszamy na indywidualne wystawy, czy widujemy na zebraniach w klubie Związku Polskich Artystów Plastyków. To już nie są czasy „cyganerii” artystycznej i przesiadywania w kawiarniach, wspólnych dyskusji o sztuce i sporów dotyczących twórczości. A szkoda...
Cz.Cz. Jakie znaczenie ma dla Pana najbliższa rodzina?
E.G.: O rodzicach już wspominałem, dodam więc tylko, że to oni ukształtowali moją osobowość cechami, które odgrywają zasadniczą rolę w mym życiu. Wśród nich najważniejszy jest upór w dążeniu do realizacji planów i zamierzeń. Kontynuacją tego, co dla mnie jako malarza jest najistotniejsze, stała się moja najbliższa rodzina – żona Magdalena i dwaj synowie, Stanisław oraz Andrzej. To dzięki nim mogłem bez reszty poświęcić się sztuce, choć niekiedy odbywało się to ich kosztem. Cierpliwość i wyrozumiałość jaką od nich dostawałem, wynikała z tego, że są także „duszami artystycznymi”. Moja żona (inżynier architekt) wiedziała i rozumiała, na czym polega proces twórczy, a synowie, często odwiedzając mnie w pracowni, dzielili się uwagami na temat moich obrazów. Niejednokrotnie ich trafne opinie pomagały mi w pracy, a oni z kolei mogli skorzystać z moich rad i wskazówek.
Cz.Cz. Jak powstają Pana dzieła? Jaka jest droga od pomysłu do realizacji?
U każdego artysty (jak i u każdego człowieka) proces twórczy rozpoczyna się w chwili jego narodzin. Pierwsze doznania wzrokowe, słuchowe, ogólnie – zmysłowe, są zapamiętywane i z wiekiem nawarstwiają się, tworząc skarbnicę elementów, które dla artysty będą wartościami kreatywnymi. Tak więc, jeśli nasze doznania (szczególnie estetyczne) poparte są talentem i wytężoną pracą, to można mówić, że jest się na dobrej drodze do osiągnięcia obranego celu. W moim przypadku tym celem było i jest namalowanie takich obrazów, które odzwierciedlałyby moją osobowość. Staram się tworzyć w ciszy i samotności, w dialogu z samym sobą. Uważam to za pewnego rodzaju misterium. Trzeba samemu podejmować decyzje od samego początku, stając przed bielą płótna. Tak rozumiana wolność jest moim najważniejszym atutem. Jej moc sprawia, że istnieje we mnie potrzeba skupienia myśli, skoordynowania ich z czynami. Na tym etapie bardzo pomaga mi przygotowanie szkiców i projektów, gdyż staram się, by obraz był interpretacją wizualną rzeczywistości. Interpretacja ta musi się mieścić w ramach konkretnego płótna, które w pierwszej fazie jest „nie zapisaną” płaszczyzną, a następnie wypełnia się kolorem, formą i treścią.
Dysponuję więc bogactwem form, koloru i światła, a ich zwielokrotnione odcienie, stanowią pełen wachlarz składników, z których powstaje całość zwana obrazem.
Moje doznania najlepiej wyraża kolor. Już temat, który noszę w zamyśle podporządkowuję jakiejś tonacji (gamie kolorystycznej), choć w dużej mierze zależy to również od nastroju. Często pierwszy ruch pędzla, dość przypadkowy, niekontrolowany, daje impuls pewnej wizji i narzuca przebieg dalszego etapu pracy. Jeżeli w sposób umiejętny, z zachowaniem proporcji, podejdę do tak powstającego obrazu, to zachowa on duży walor świeżości, autentyczności i oryginalności. Tak właśnie wyraża się wolność artysty.
Cz.Cz. Którzy wielcy twórcy byli dla Pana inspiracją?
E.G.: Początki mojego malarstwa to okres młodzieńczy. Gdy miałem szesnaście, osiemnaście lat towarzyszył mi niedosyt wiedzy o wielkich malarzach, których znałem tylko z reprodukcji albo z filmów o sztuce. A kiedy miałem wreszcie możliwość obejrzenia dzieł w oryginałach, to fascynacja jeszcze bardziej się wzmogła. Dlatego sądzę, że dwie wspominane wystawy „Malarstwo van Gogha” oraz „Od Gauguina do Picassa” miały decydujący wpływ na całą moją twórczość. Odpowiadało mi bowiem malarstwo zmysłowe, które głównie akcentowało kolor i kompozycję, a do tego dochodziła jeszcze ekspresja formy. Te elementy mogłem zobaczyć w dziełach impresjonistów, postimpresjonistów, futurystów i kubistów. Oni stali się dla mnie wzorem poprzez filozofię życia i filozofię sztuki. Na przykładzie ich dzieł przekonałem się, że zawsze punktem wyjścia do tworzenia obrazu jest natura. A więc zachwyt nad tym, co widzimy i co przeżywamy. Stąd też wśród bliskich mi artystów są: Paul Cezanne, Claude Monet, Vincent van Gogh, Paul Gauguin, Henri Matisse, Pablo Picasso oraz Georges Braque, a później Paul Klee, Juan Miro, Henri de Toulouse-Lautrec i Amedeo Modigliani. Wymienieni malarze nie odtwarzali wiernie natury, ale w ich twórczości zawiera się w pełni kreatywna interpretacja tego, co nas otacza. Od nich nauczyłem się docierania do prawdy poprzez dzieło malarskie – pejzaże, postacie i przedmioty stanowią jedynie pretekst do osobistych przeżyć.
Cz.Cz. Na Pana obrazach często pojawiają się nawiązania do muzyki. Jaki wpływ na Pana twórczość ma ta dziedzina sztuki?
E.G.: Wzrastałem w muzycznej atmosferze. Ojciec grywał na flecie, brat na skrzypcach, w domu były rozmaite instrumenty m.in. gitara, skrzypce, pianino, fisharmonia, cymbały i mandolina. To właśnie sprawiło, że moje doznania wzrokowe i słuchowe nasycone były elementami muzycznymi. Sam sięgałem czasami po te instrumenty, ale malarstwo wzięło górę. Jednak muzyka towarzyszy mi przez całe życie. Działa na wyobraźnię, jest doznaniem tajemniczym i pięknym. Słucham koncertów wielkich mistrzów np. Chopina, Bacha, Beethovena, Mozarta, Czajkowskiego, Vivaldiego, Brahmsa, Bartoka, Rachmaninowa, Strawińskiego. Bliskie są mi też dzieła operowe: Verdiego, Bizeta, Rossiniego, Mozarta, Wagnera. Pozostawiają więc ślad w moich obrazach. Także instrumenty muzyczne są częstym motywem moich prac, m.in. w takich cyklach obrazów jak „Skrzypaczka”, „Wiolonczelistka”, „Muzykanci”, „Sonata księżycowa”, „Poranna suita”, „Dyrygent” oraz w wielu martwych naturach.
Zauważam duże pokrewieństwo muzyki i malarstwa. Podobne słowa je opisują: harmonia, gama, tonacja, barwa, nasycenie, rytm, podziały. Często w trakcie malowania słucham muzyki (przeważnie klasycznej). Fascynacja melodyjnością i nastrojem jaki ma w sobie utwór muzyczny, wpływa na sposób malowania i na ostateczny kształt obrazu.
Cz.Cz. Jakie ma Pan plany twórcze na przyszłość?
E.G.: Chciałbym pozostać wierny do końca malarstwu sztalugowemu. Iść raz obraną drogą, nie oglądając się na modne trendy czy kierunki, które szczególnie w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zdominowały sztukę światową. Mam na myśli performance, instalacje, video-art, body-art, sztukę ziemi itd. (a więc to wszystko co ogólnie nazywamy sztuką trans-awangardową). Nie umniejszam ich wartości ani nie osłabiam znaczenia, po prostu ten typ sztuki nie leży w moim charakterze. Chciałbym pozostać sobą, kontynuować te wszystkie elementy malarstwa, które przez cztery dziesięciolecia wypracowałem i które zawsze czyniły moje malarstwo rozpoznawalnym. Oczywiście na przestrzeni lat ulegały one ewolucji i przekształceniom (kolor, forma, układy kompozycyjne, tematy, cykle), ale ostatecznie dawały jednolity obraz.
Jeżeli chodzi o kolor, to myślę o jego wyciszeniu, stopniowaniu – wzbogaceniu obrazu o elementy pointylistyczne. Byłby to częściowy powrót do stylistyki z lat sześćdziesiątych. Jeżeli chodzi o materię, to sądzę, że warto jej nadać jeszcze bardziej bogatą fakturę – wzmocnić i zdynamizować, a układy kompozycyjne doprowadzić do prostszych form – większego ich zrównoważenia. Pragnę także poszerzyć tematykę obrazów, poprzez wątki wynikające z przeżyć z okresu dzieciństwa i czasu wojny. Zamierzam także zilustrować malarsko dzieła muzyczne wielkich kompozytorów, a więc powstałby cykl poświęcony m.in. nokturnom, sonatom, etiudom. Planuję również częstsze wyjścia z w plener, by nadać obrazom więcej blasku i światła, wrócić do studium natury.
24 października 2013 zaprosiłem Eugeniusza Gerlacha do Pałacu Myśliwieckiego w Łazienkach Królewskich w Warszawie, gdzie przez kilka lat prowadziłem spotkania ARTYŚCI w ŁAZIENKACH. Pokazał i opowiedział o tym co robi, wzbudzając duże zainteresowanie.
„…Chcę nadal trzymać się zasady – powiedział na zakończenie Eugeniusz Gerlach: „…Nie ma dnia bez postawienia choćby jednej kreski, choćby jednej plamy, choćby jednego śladu pędzla…”.
PORTRAIT with HISTORY Eugeniusz Gerlach
“…the artists I feel most akin to are Paul Cézanne, Claude Monet, Vincent van Gogh, Paul Gauguin, Henri Matisse, Pablo Picasso and Georges Braque in the first place, and also Paul Klee, Joan Miró, Henri de Toulouse-Lautrec and Amadeo Modigliani. These painters did not represent nature faithfully but rather offered a fully creative interpretation of what surrounded them. I learned from them how to reach the truth through a piece of painting: show personal experiences under the pretences of landscapes, figures and objects…” – Eugeniusz Gerlach.
Eugeniusz Gerlach (born on December 15, 1941 in Bieniawa near Terespol) - painter artist.
In 1945 he settled in Paczków (Nysa poviat), where he attended elementary school in 1949–1955. In the years 1955–1960 he studied at the State High School of Fine Arts (PLSP) in Wrocław. From 1960, he studied at the Academy of Fine Arts (Academy of Fine Arts) in Krakow, at the Faculty of Painting and Graphic Arts. He studied easel and architectural painting in the studio of Wacław Taranczewski, and graphics with Mieczysław Wejman. Promoters of his diploma thesis were, among others: W. Tarczczewski, Cz. Rzepiński, J. Stern and H. Rudzka-Cybisowa, and he obtained the diploma with distinction in 1966.
From 1966, he was a member of the Association of Polish Artists. He presented his works at around 70 individual and many group exhibitions.
Gerlach's paintings are found in many museums and institutions, as well as in private collections in the country and abroad, including Canada, the USA, France, Germany, Sweden, Austria and South Africa.
For a long time, the son of the painter Eugeniusz Gerlach wrote e-mails to me, encouraging them to visit them in the studio in Krakow. It didn't work out either I was busy or in New York. It so happened that I was just returning from Zakopane to Warsaw and on the way I visited them on May 24, 2008. I must say that Gerlach's workshop in the boiler room, where there are pipes, large boilers ... reminded me of some laboratories in New York on SoHo in the early 1980s -the ones I visited. Artists' studios in New York were created in former factories. Here, similarly, apart from pipes and boilers ..., dozens of paintings since 1959. I thought almost immediately, you have to show it to the world and that's how the album was created: Czesław Czapliński "Painting / Paintings 1959-2009 Eugeniusz Gerlach".
Czesław Czapliński: What are your earliest memories?
Eugeniusz Gerlach: Each of us looks gladly and nostalgically back to our childhood years and school years, and memories slide by as unforgettable images: sometimes vivid in colours, beautifully toned and with sunny hues, at other times dominated by greys, blacks even. That's what life is like and that's what memories are like. I was a child in turbulent, hard and dangerous times of the bloodiest war mankind ever knew.
I was born in Benava near Ternopil (Podolia lands in the eastern borderlands of the pre-war Polish Republic) in 1941, the middle of the war, on territories that saw unspoken poverty, deprivation and fear, where very human being thought that being saved was a miracle. The fact that I and my family came out of that conflagration unscathed was such a miracle indeed.
The village of Benava (district of Podgaytsy) has a location of great scenic beauty on the Strypa River amongst hills and woods. I remember playing in the river and splashing around with Polish and Ukrainian kids with sounds of explosions, the swish of falling bombs, the rumbling of artillery and gunshots coming a distance, and dark silhouettes of fighter jets flying to the east (later to the west) cutting across the sun in the sky.
We spent holidays, mainly Christmas, at our place, and later in the Ukrainian kids' homes. Lolko, a Ukrainian boy, was my buddy. Then it all collapsed, crashed. I remember how one moonlit December night OUN-B fighters started pounding on our door with the butts of their guns. Arms were clanking in the yard among neighing horses and screaming people. I jumped onto the stove in fear. The OUN-B plundered the house grabbing everything they could. Nothing was left but at least we saved our lives. My cousin who came to spend that night with us was not that lucky. On that frosty night they took her wearing only her sleeping gown; later her battered body was found hanging on a tree. You never forget such sights and experiences. And I was only three at that time.
Cz.Cz.: Yet still, there are no direct references to those traumatic experiences in your work.
Benava was air-raided several times by the Soviets and the Nazis. The swish of falling bombs, the crying and moaning of people injured or killed still resound in my ears. As a painter I should face that subject. I carry a series titled The Atrocities of War in me, but apparently its time has not come yet. Those dark reminiscences blur the beautiful ones: girls' and boys' colourful clothes, sentimental wooden houses, picture-perfect Orthodox churches, or celebrating Christmas together. I remember Christmas in my home: the floor was strewn with straw, the table covered with a white cloth, and a Christmas tree and a straw gaffer standing in a corner. Carollers, kids in costumes and musicians recur as subjects of my paintings every now and then.
Those aircrafts fighting in the sky, diving and rising up, leaving a tangled black trail may have been a key factor that shaped my painting. I also remember gazing at icons and sculpture in Orthodox churches, the scent of incense and candles, old-church songs, and side by side with them – images of the bright interior of our Catholic church full of stained glass works. Memory revives them though their only vestiges are ruins of the Catholic church, bomb craters and charred rubble on the site of the Orthodox church.
Like every child, I cherish memories of beautiful moments, even from the most horrid times. They are often exaggerated and replicated, like that of an apple that my father brought me on a starry night, struggling through barbed wires and minefields; or the winter of 1943-1944: biting cold, freezing, blanketed by snow up to the thatched roof of our house, or the massive spring thaw that followed. Another thing I can remember is myself and other kids joining columns of soldiers marching and singing their songs. I can still recall how they took our only cow, and then the goat. At the end of these memories is a bombed cemetery with the graves of my grandma, grandpa and my little brother, turned upside down. Nevertheless, the spell of childish years effaces painful memories. Time marches on.
Cz.Cz.: I guess the credit for saving the sunny sides of childhood goes to your parents. What picture of them have you had?
E.G.: My father, Stanisław, and mother, Tekla, created a friendly house for us and strove to give us whatever they could in those hard days. My father was a person of many talents. One might say he had a range of jobs because his time forced him to. He could paint and carve (he learned that from his father), and played musical instruments, even in a town orchestra. After the war, he was a farmer: as a military settler he received a farm in western Poland. He was a tailor too, a job he earned his living on in hard times. Before the war, in the eastern borderlands, he and my grandfather made murals and frescoes in Catholic and Orthodox churches, carved altars and figures of saints. One of my keepsakes is an easel he carved.
Mum was a housewife, always busy around the house and with the kids. There were four of us: my elder brother Roman, a musician (violinist) and a teacher in a music school; my sister Janina; and my younger brother Władysław. Nothing was lacking at home. Parents gave us education, loved us, and when we went our separate ways (I went to Wrocław, then to Krakow, and my brother Roman to Oleśnica), mum missed us a lot, wrote us letters and was happy whenever we could meet. I liked watching my father painting in a small room he used for a studio. I loved the smell of paints, turpentine and varnish. That's why I had no problems choosing my career: ever since I was a child I dreamt of becoming a painter.
Both my parents are buried in Paczów in Opole region. We settled there in 1950 and that was our second family home. There I went to primary school, and my younger brother Władysław lives there to this day. It was in the pretty Paczkow, dubbed the Polish Carcassonne for its well-preserved defence walls and keeps, that my artistic career began.
Cz.Cz.: You mentioned a forced migration to the Regained Territories. How profound was that experience?
E.G.: That was in 1945. I was four then. The mass resettlement and the weeks-long journey in freight cars was a shocking and tough experience for the whole family, especially the children. Our only consolation was that father was waiting for us (he was in the military at that time) and so was a "new" house. Going west in stock cars was an ordeal. Water and food were short, stopovers dragged for ages as we waited for other cars to be coupled up or for a permit to ride on. On our way we travelled past ruins of towns and villages, burnt-down households, crashed tanks, cars, cannons and planes.
Finally we reached Namysłów and the local repatriation point. From there we headed to Śrem, a village near Kamieniec Ząbkowicki and Złoty Stok. A former German farmstead was assigned to father as a military settler. When we arrived there we found out another settler with a family had moved in, and the former German owners had not been evicted yet. We all lived together until they left. We spent Christmas together, and we had them over for Christmas Eve supper. Mother served delicious poppy-seed cakes, teacake with fresh milk and jacket potatoes with butter. We made friends with the German kids and liked playing together. When they were leaving the village the following spring we all cried: we cried for them, they cried for us.
Not far from the village, the town of Kamieniec Ząbkowicki, where Soviet troops were stationed, was overlooked by a huge, magnificent castle which the Soviets burnt down as they were marching out. We later made it our playground. The abandoned stables with marble troughs, salons with immense paintings in sumptuously decorated frames, murals on walls and ceilings, stained glass in drawing rooms, bathrooms with porcelain tubs, central heating as well as a park outside with exotic bush and tree species and a fountain bore witness to the past splendour of the place, and for us was the first contact with urban life.
Cz.Cz.: Did your world grow ordered and harmonious and turned into a happy land of childhood already then?
It would appear that after the atrocities of war careless times came for us, kids. We would spend the whole summer on the River Nysa Kłodzka. But danger was not gone. Lots of kids died or got seriously injured when playing with mines or unexploded shells. Those were drastic scenes that are hard to forget.
My younger brother Władysław was born in Śrem. Two years later we moved to Starczów, a village some ten kilometres away. There, my father had a farming job too, and we helped him around the farm. I went to primary school in Starczów. Two years later, in 1950, I had the First Communion. Life was gradually going back to normal.
What I can remember clearly from those days was my first trip with father to Wroclaw (eighty-five kilometres away). It was destroyed completely. When I went there again five years later to take up education in the Secondary School of Visual Arts, I barely recognised the city. Nevertheless ruins and rumble would still come into sight.
Cz.Cz.: What was your first contact with art in the broad sense of the word?
E.G.: My initial experience of art was that in the Catholic and Orthodox churches in Benava, where I was born. The atmosphere of those places deeply affects everyone, especially a child, through everything he sees and hears. I remember perfectly that mysterious silence, the smell of incense and candles, the Pantocrator's eyes fixed on me expressing the indescribable. Another milestone was a photo exhibition I saw in Starczów in 1948, where graphic pictures and shocking objects presented the Auschwitz-Birkenau death camp the way the photographer saw it right after Auschwitz was liberated from the Nazis' hands. A former camp prisoner talked about it, showing on his example what the man was capable of doing, what hell on earth one man could give another. That was in late autumn, when the evening fell early. After the meeting I was scared to go back home. A trip to Auschwitz next year confirmed and augmented that anxiety and shock.
My education in the Secondary School of Visual Arts in Wroclaw in 1955-1960 let me participate in cultural life more and more fully. Although vastly destroyed, Wroclaw was soon reconstructed to become one of the most dynamically developing cultural centres in Poland. The Wroclaw Opera staged great works by Bizet, Verdi or Puccini, and you could listen to Bach's, Mozart's, Tchaikovsky's and Chopin's music in the Wroclaw Philharmonic Hall.
Of all the artistic events I took part in, the most astounding were an exhibition of works by Henri Moore, a show of Piotr Potworowski's painting, as well as a pantomime directed by Henryk Tomaszewski. On top of that I took keen interest in conservation wok on the enormous canvas A Panorama of Racławice.
I travelled with my schoolmates to Warsaw, where I saw an exhibition of van Gogh and the group exhibition From Gauguin to Picasso. During my first plein-air project in Gdańsk I was overwhelmed by Hans Memling's phenomenal Last Judgement. Touring in southern Poland I visited Vlastimil Hoffman's house and studio. I also remember a visit to the Wroclaw studio of Waldemar Cwenarski, who died in 1953.
Cz.Cz.: What in the first place made you choose the painting career and the Krakow Academy?
E.G.: When I was in primary school I had a clear-cut view of who I wanted to be in the future. What largely influenced my decision was a story mum told me about my grandfather Błażej's paintings. One showed a naked woman coming out of bath in a river: it was so realistic that you could almost feel drops of water. Another one was a small painting with two pigeons scratching in dry grass, looking very lifelike.
Later, on a school trip to Krakow, Jan Matejko's two monumental paintings: The Prussian Homageand The Battle of Grunwald captured my attention. They brought to my mind what mum had told me about grandfather's paintings and though I had never met him personally I imagined he was somebody like Matejko: with a long beard, wearing glasses, and fairly short. Thus Matejko became my idol for some time; he showed me a direction that led me straight to Krakow and to the art school he founded and was the first rector of.
Cz.Cz.: Weren't you scared you might not be successful?
E.G.: It is common knowledge that it is hard to get to any art school. My professors in the Secondary School of Visual Arts in Wroclaw were graduates of the Krakow Academy of Fine Arts who completed their education already after the war. They were students of Fryderyk Pautsch, Jerzy Fedkowicz, Wojciech Weiss, Zbigniew Pronaszko. I owe a lot to them so I feel I should mention their names: Zygmunt Woźnowski (painting and composition); Bogdan Hoffman (sculpture), my mentor for five years; and Stanisław Kopystyński (art history and painting; today my secondary school is named after him). They prepared me for trying to get into the Academy of Fine Arts in Krakow. After I graduated we compiled a portfolio together, assembling twenty oils and some thirty-five drawings that were to be presented to the qualifying commission and guarantee me admission to entrance exams. I thought my works were too mature and feared that might have a negative impact on the commission's verdict. But it soon turned out I was allowed to take the exam.
The atmosphere of the Academy made an enormous impression on me. I admired its imposing building in Matejko Square, the Master's bust over the entrance, dim light inside, and the wide stairs leading to the first floor with dean's and the rector's offices.
Exam nerves seized each of us. And when we finally set down to drawing, you could hear the rustle of paper and the characteristic scratchy sound of charcoal. I was not worried about nude drawing: I captured the character of the model well and composed the whole properly on paper, which was the key problem for many candidates. Then we had a visual memory test: an object was brought in, demonstrated and taken out, and our task was to "memorize" that object and draw it. Finally, the most important part of the exam: painting. The subject was an elaborate still life with a number of olive-tinted objects placed against a white backdrop. I took out canvas I had prepared myself for the exam. It was fairly big because I liked large format painting, so I could paint the subject with panache and a Post-Impressionist attitude to form and colour that was typical of me at the time. When a shortlist of candidates was hung up I breathed a sigh of relief. As the last stage of the exam we were asked to write an essay on a topic that was a nice surprise to me: Jan Matejko, His Work and Role in the History of Polish Art.
When the final list of thirty persons accepted by the Krakow Academy of Fine Arts as 1960-1961 freshmen was announced, to my limitless satisfaction I found my name on it.
Cz. Cz.: Could you call any of your teachers your master?
E.G.: Among my professors were great artists and outstanding painters like Adam Marczyński, Jerzy Nowosielski, Hanna Rudzka-Cybisowa, Czesław Rzepiński, Jonasz Stern and Wacław Taranczewski. After the first year, when the syllabus was dominated by drawing, the philosophy of art, the history of art, human anatomy and composition, we had to elect a major and designate a mentor under whom we wished to study painting for the next five years. I was in no quandary: for me that could only be Professor Wacław Taranczewski, whose personality and painting attracted me to Krakow's Academy. Obviously, lots of students wanted to be in his class. Again we had to present a portfolio of paintings and sketches and go for an interview with Professor, who made the choice himself. He could only accept five of us.
Professor browsed through my pieces attentively, smiling kindly to me. Next he asked me why I chose to learn such a difficult "profession". I replied that when I was still in Wroclaw I had heard a lot about his painterly skill, I knew what outstanding colourist he was, and colour was doubtless the most important in painting. I also said that on a trip to Poznan I had an opportunity to see some of his polychromes in churches. That story made him laugh, he patted me on the shoulder and added: "I dub you my apprentice".
Five-year-long education in Prof. Wacław Taranczewski's classes, daily meetings with him, his comments on art, priceless hints (corrections) as well as frequent visits to his private studio on the second floor of the Academy's building definitely made him my master.
Cz.Cz.: What are your reminiscences of your studies and the atmosphere at the Academy?
E.G.: It's been nearly half a century since I graduated from the Krakow Academy but I often look back to that period as it represented a significant part of my life.
The studies were exciting albeit hard. The course took six years, giving me insights into art, culture and aesthetics. There was also time for fun: student festivals, parties at the Rotunda club, numerous trips to Krakow's neighbourhoods. Apart from art subjects, the Academy offered interesting lectures. For example lectures on the history of art were given by Prof. Włodzimierz Hodys. The auditorium would burst at the seams during his presentations. The audience were not only students, but also people "from the town" crowding to hear stories of the art of ancient Greece, Rome or Egypt, which were delivered with much oratorical fluency and humour.
In my third and forth year, the history of art was taught by Prof. Maria Rzepińska. Her lectures on Renaissance art, and particularly on painting (including contemporary) were simply brilliant. The way she shared her knowledge earned her much kudos and respect. Moreover, she is the author of some excellent publications, among them Siedem wieków malarstwa europejskiego[Seven Centuries of European Painting], W kręgu malarstwa [Painting and Around], or Malarstwo cinquecenta [The Painting of Cinquecento].
I also have to mention classes in art conservation. They were so captivating that I still remember what I learned then. We explored easel and wall painting techniques along with their practical applications such as mosaic, sgraffito, fresco and others, all of which came in handy in my creative work later on.
We studied printmaking with the celebrated artist Mieczysław Wejman. I was grimy with black ink up to my elbows and sweating from turning a huge wheel crank of the printing machine but felt happy and satisfied. I could say I acquired this additional qualification by the sweat of my brow, honing my skills in all the noble printing techniques: etching, aquatint, mezzotint and others.
However, the most memorable were painting classes taught by Prof. Wacław Taranczewski. He was an elegant man, dressed tastefully, always wearing a tie with a white shirt, a sleek vest under his suit and a beautiful watch with a chain in its pocket. Glasses lent him professorial seriousness. He was 59 at that time. When he walked a corridor to meet us in a studio, a murmur warned: "The old man is coming" and everyone rushed behind their easels. His personality, cultured manners, direct and frank attitude to students, and friendliness won him our keen feelings, which he reciprocated. He never hurt anyone in his critiques or gave them to understand that their works were worthless. He guaranteed full freedom of artistic expression and confined feedback to general theories of painting, colour, structure of a painting and methods of composing images
Professor Wacław Taranczewski taught me to be a careful observer of nature, to internalise observations in my mind and soul, and then turn them into material for my artwork. Solid views on creative processes though I may have had before (I studied Władysław Strzemiński's Theory of Seeing in secondary school), professor's comments nevertheless enriched and enhanced my approach so much that it grew more mature and concrete.
I have equally pleasant recollections of visits to his private studio. The walls were hung with charcoal and ink drawings, designs of polychromes, colour samples in a variety of combinations. We often looked for excuses to knock on his door, like some academy business or a question. We usually found him standing in his apron at an easel, a palette in his hand. He would not stop painting but a hand holding a brush pointed to a comfortable arm chair. We watched him working in silence, observed the master in a creative process. With flushed cheeks we followed his movements as he mixed pigments and admired the way he applied paint assertively and with a gusto. Those were the best lessons ever.
Personal contact with Professor Wacław Taranczewski rounded out our education in mural painting, giving us hands-on practice in creating frescoes on big surfaces of plaster the assisting technicians prepared. Professor had immense knowledge and experience in that area, and conveyed them to us in the most captivating manner. He was helped by his then assistant Janina Kraupe-Świderska (later Professor herself), who also influenced our artistic education significantly.
A valuable addition to our studies were painting plein-air sessions: in Zakopane in wintertime and in Jarosław in summertime. Stress-free, we could paint and relax there. Going outside the walls of the Academy allowed us to see landscapes the way the greatest Impressionists saw them in full sunlight or in the dazzling white of snow.
The five years of study passed by fast. I spent the last, most important year, on preparing graduation works and writing a theses. I also received a grant so my financial situation improved. On the day of the final exam I was but a bundle of nerves, nagged away by the question "How will the board receive the works I am going to present?" Every board member was someone to take your hat off to: it was chaired by Rector Czesław Rzepiński, the other members including Wacław Taranczewski as supervising professor; Prof. Adam Siemianowicz, Dean of the Painting and Printmaking Department; and professors Emil Krcha, Jonasz Stern, Adam Marczyński and Hanna Rudzka-Cybis.
I showed fifteen easel paintings and answered questions about the reasons for my choice, for this order of presentation, about sources of my interest in music etc. Finally my theses was read out, and the following entry appeared in my student's logbook: "This day of 18 May 1966, citizen Eugeniusz Gerlach took his graduation examination and was graded very good with honours”.
Cz.Cz.: Do you keep in touch with your colleagues from the Academy?
E.G.: There were five of us in Prof. Wacław Taranczewski's class. We spent most of the time together, made friends and got very close to one another. Today, though the majority of us (except for one) live in Krakow, we meet from time to time only: at exhibition openings, solo shows, or meetings at the Polish Visual Artists' Union. The times of bohemian artists and hanging around in bars, discussing art and disputes over creative work are long gone. What a pity!
Cz.Cz. How important is you family to you?
E.G.: I have already mentioned my parents but I must add one thing: they instilled in me personality traits that have played an essential role in my life. Among them is persistence in carrying out my plans and objectives. My wife Magdalena and two sons, Stanisław and Andrzej, keep that up. Thanks to them I can devote myself unreservedly to art although sometimes they paid a price for that. Being artistic souls themselves they have showed immense patience and understanding for me. My wife (an architect by profession) knew and understood what a creative process was; my sons often visited me in my studio and said point-blank what they thought about my pieces. Hitting the nail on the head, their comments often proved very helpful. In return, they could use my guidance and advice.
Cz.Cz. How are your works created? What is the road from idea to execution?
In every artist (just as in every man) the creative process begins the moment he is born. The first visual or auditory perceptions, and all sensual sensations in general, are stored in the mind, they pile up with age and create a pool of elements that will have a creative value for an artist. So if our experiences, especially aesthetic ones, are supported by talent and painstaking work, we can say we are on the right track to achieve our aim. In my case the aim has been to create paintings reflecting my personality. I paint in silence and solitude, in dialogue with myself. I think it is a kind of mystery. You need to start making decisions yourself as soon as you face white canvas. This interpretation of freedom is my key asset. Its power sparks off an internal need to gather thoughts and to coordinate them with actions. At this stage, preparing sketches and designs is quite helpful in giving a painting the function of visual interpretation of reality. This interpretation has to fit into a canvas, which at the initial stage is a blank surface, gradually filling with colour, form and content.
Thus, I have a variety of forms, colours and light to draw on, and the multitude of their shades provides a full gamut of components, from which an entity called a painting emerges.
My sensations are best expressed through colour. As soon as conceived, a topic is subordinated to a tonality, though the ultimate colourway also depends on the mood. Often, the first strokes of the brush – fairly accidental and uncontrolled – give impulse to a vision, and indicate a further direction of work. If I approach the painting skilfully enough, with due regard for proportions, it will retain fresh, genuine, and unique values. This is how the artist's freedom is expressed.
Cz.Cz. Which great artists were most inspirational for you?
E.G.: The beginning of my art goes back to my youth. When I was sixteen-eighteen I craved for more information about great painters I knew fragmentarily from reproductions or films on art. And when I finally could see the original works my fascination grew even stronger. So I believe the two exhibitions I mentioned, The Painting of van Gogh and From Gauguin to Picasso, had the most profound impact on my art. I was fond of sensual painting that accentuated colour and composition paired up with expressive form. These elements were plain to see in works by the Impressionists, Post-Impressionists, Futurists and Cubists. Through their philosophy of life and philosophy of art they became my model, convincing me that nature and raptures over what we see and experience must always be a starting point for a painting. Therefore the artists I feel most akin to are Paul Cézanne, Claude Monet, Vincent van Gogh, Paul Gauguin, Henri Matisse, Pablo Picasso and Georges Braque in the first place, and also Paul Klee, Joan Miró, Henri de Toulouse-Lautrec and Amadeo Modigliani. These painters did not represent nature faithfully but rather offered a fully creative interpretation of what surrounded them. I learned from them how to reach the truth through a piece of painting: show personal experiences under the pretences of landscapes, figures and objects.
Cz.Cz. References to music often come up in your paintings. What impact has music had on your work?
E.G.: I grew up in a musical environment. My father played the flute from time to time, my brother played the violin, there were a variety of instruments at home: a guitar, violin, piano, harmonium, dulcimer and mandolin. That was the reason why my visual and auditory sensations were saturated with music. I myself sometimes reached for those instruments but generally painting prevailed. Nevertheless music has been my companion all my life. It inspires imagination and is a mysterious and beautiful experience. I listen to concerts by great masters: Chopin, Bach, Beethoven, Mozart, Tchaikovsky, Vivaldi, Brahms, Bartok, Rakhmaninoff and Stravinsky and others. I am an opera buff as well, with a liking for Verdi, Bizet, Rossini, Mozart and Wagner. They leave their imprints on my works. Musical instruments are frequent motifs in my paintings too, in series such as The Violinist, The Cellist, Musicians, The Moonlight Sonata, The Morning Suite, The Orchestra Conductor, or in a number of still lifes.
I observe a close relationship between music and painting. To describe them we use the same vocabulary: harmony, gamut, tonality, colour, saturation, rhythm, divisions, composition. I often listen to music, mostly classical, while I paint. Fascination with melody and the ambience inherent in a musical piece affects the way I paint and the final shape of a picture.
Cz.Cz. What are your plans for the future?
E.G.: I would like to remain faithful to easel painting till the end – to follow a route I once elected, heeding no fashionable tendencies and trends that dominated the world's art particularly in 1980s and 1990s. I mean performance art, installations, video art, body art, earth art etc., that is everything generally referred to as Transavantgarde. I am not trying to downgrade them or to challenge their significance but simply that kind of art is at odds with my personality. I would like to be myself, to continue all those painting solutions that I have worked out over the four decades and which have made my painting instantly recognizable. Obviously, they have evolved and transformed over the years (colour, form, compositions, themes, series), but ultimately created a consistent image.
As regards colour, I am thinking of muting it down, grading it and enhancing the image with pointillist features. That would be the 1960s partially revisited. As regards matter, I believe it will be worthwhile to give it a richer texture, reinforce it, make more dynamic, and to reduce compositions to simpler, more balanced forms. I will also seek to extend the thematic range of my paintings by including motifs harking back to my childhood and wartime experiences. Furthermore, I intend to make visual illustrations for musical pieces by some great composers, producing painting series devoted to nocturnes, sonatas and etudes. My other plans are to go and paint outdoors more often in order to give my paintings more light and brightness.
On October 24, 2013, I invited Eugeniusz Gerlach to the Myśliwiec Palace in the Royal Łazienki in Warsaw, where I hosted ARTISTS meetings in LAZIENKI for several years. He showed and told about what he does, arousing great interest.
“…What I truly want is remain faithful to the principle said Eugeniusz Gerlach – "No day without at least one line, patch or brush stoke…".
Comentarios