top of page
Szukaj
  • Zdjęcie autoraCzesław Czapliński

PORTRET z HISTORIĄ Victor Markowicz

Zaktualizowano: 13 lis 2022


Victor Markowicz (ur. 6 lipca 1944 w Tynda za Bajkałem w ZSRR, gdzie jego rodzice przebywali na zesłaniu) – matematyk, biznesman.

Brydżysta - Arcymistrz (PZBS), World Master oraz Seniors Grand Master (WBF), European Grand Master w kategorii seniorów (EBL). Do 2008 w statystykach WBF był przypisany do Stanów Zjednoczonych.

W 1946 jako repatriant powrócił do Polski. Rozpoczął studia matematyczne na Uniwersytecie Warszawskim, które po wyjeździe w 1964 do Izraela kontynuował w Instytucie Technologii Technion w Hajfie. Jest twórcą oprogramowania pierwszego komercyjnego komputera izraelskiego ELBIT-100.

W 1970 wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Był projektantem pierwszej amerykańskiej loterii stanowej w New Jersey. Współzałożył GTECH Corporation - firmę projektującą systemy loteryjne, również dla loterii państwowych w większości stanów amerykańskich oraz w czterdziestu krajach na pięciu kontynentach. Był także właścicielem koni wyścigowych oraz producentem filmowym. Obecnie mieszka w Nowym Jorku i na Florydzie.

Był jednym z pierwszych donatorów Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Jest współzałożycielem Północnoamerykańskiego Komitetu Wspierania Muzeum, a także od 2008 członkiem Rady Muzeum.

Odznaczony m.in. Ellis Island Medal of Honor, Krzyż Komandorski Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej.

Victora Markowicza poznałem zaraz po moim przyjeździe do Nowego Jorku w 1979 r. Już w 1982 r. leciałem z nim, jego samolotem z Nowego Jorku do Providence w stanie Road Island. Co ciekawe Vitec trzymał nawet stery tego samolotu, jako drugi pilot, to było jedno z pierwszych zdjęć jakie mu zrobiłem w maju 1982 r. A potem wielokrotnie go odwiedzałem w jego firmie GTECH Corporation właśnie w Providence w stanie Road Island, gdzie razem z Guy Snowdenem i Robert K.Ster założyli firmę, która została przejęta w 2006 roku za 4,5 miliarda dolarów przez włoską firmę Lottomatica, która później zmieniła nazwę na GTECH. Ale aby nie było tak, że tylko w pracy go fotografowałem, jego pasją były konie wyścigowe oraz sztuka. Jego nowojorska kolekcja dzieł sztuki znalazła się w moim albumie „Kolekcje sztuki polskiej w Ameryce” (2005). A na wyścigach konnych w Aqueduct w Nowym Jorku, również się spotykaliśmy, gdzie jego konie biegały i co ciekawe wygrywały.

Dalsze zdjęcia i niezwykłą rozmowę przeprowadziłem w imponującym rozmiarami i gustownie urządzonym biurze Victora. Przeglądałem materiały informacyjne o GTECH, dowiedziałem się, że jest to największa na świecie korporacja dostarczająca do 47 krajów i wielu stanów całkowite systemy loterii, począwszy od projektowania, instalacji, a skończywszy na jej prowadzeniu.

GTECH, według danych za rok 1991, zatrudnia 2000 pracowników, a roczny obrót wyniósł ponad 350 milionów dolarów, z czego 83 miliony dochodu, co w stosunku do poprzedniego roku jest wzrostem o ponad 40%. Jest to wręcz niespotykany wzrost, w czasie gdy inne korporacje ledwie egzystują lub bankrutują.

Z informacji o firmie dowiedziałem się też, że w marcu 1991 roku GTECH podpisał kontrakt z Przedsiębiorstwem Państwowym Totalizator Sportowy na zainstalowanie w pierwszej fazie 250 terminali w istniejących 2300 punktach w Polsce.

—Czesław Czapliński: Bardzo mało, aby nie powiedzieć nic, nie wiadomo o twoim życiu prywatnym. Z własnych doświadczeń wiem, że pomagasz ludziom w realizacji ich projektów, ostatnio jako producent filmowy. Nie jesteś osobą, która pcha się do prasy, do niniejszej rozmowy musiałem cię długo przekonywać, czy mógłbyś „uchylić rąbka tajemnicy”?

–Victor Markowicz: Urodziłem się za Bajkałem w 1944 roku, gdzie moi rodzice zostali zesłani przez Rosjan ze Lwowa, dokąd uciekli, gdy Niemcy wkroczyli do Polski w czasie II wojny światowej. Po wojnie, w 1946 roku, wróciliśmy do Polski, najpierw do Łodzi, a później od 1952 roku do Warszawy. Chodziłem do szkoły podstawowej na Mariensztacie, a do ogólniaka na Świętokrzyskiej, tzw. Kopernika, razem z Elą Czyżewską. Okres szkolny wspominam z nostalgią, mimo iż życie nie było wtedy łatwe. Kiedy mój ojciec rozczarowany budowaniem socjalizmu w 1956 roku wystąpił z partii, stracił pracę jako dyrektor departamentu w Ministerstwie Energetyki. Po 1956 roku zajmował się tylko tłumaczeniami technicznymi i pracował jako doradca w instytucie. Pamiętam, że od czasu do czasu były problemy z przeżyciem do pierwszego. Trzeba było pożyczać pieniądze, trochę pomagały paczki z zagranicy. Jako młody człowiek nie zastanawiałem się nad tym, gdyż wszystkim było ciężko. Wczoraj widziałem film „Marcowe migdały”, co pozwoliło mi spojrzeć na to z perspektywy.

Mieszkałem na Piwnej w Warszawie, nasz dom był bardzo otwarty, kto przechodził Piwną, wpadał do nas. Lodówka stała przy drzwiach, pierwszą rzeczą było jej otwarcie i z jedzeniem goście wchodzili do kuchni. Rodzice byli bardzo liberalni, koledzy siedzieli do północy. Prywatka u mnie, jeśli tak można powiedzieć, była prawie non-stop, często był Głowa (Głowacki), Piwek (Piwowski), Tomek Łubieński. Na pożegnalnej prywatce u Markowiaków, jak się nas nazywało, kiedy mieszkanie było już puste, bez mebli, byli: Ela Czyżewska, Głowa, Maciek Wierzyński, Dodek Miller, Ola Frykowska... Byłem z tej grupy najmłodszy, gdy ja chodziłem na drugi rok studiów, oni je kończyli. Pamiętam, że jadałem obiady u Literatów, podkochiwałem się w Mazurównej, chodziłem trochę z Moniką (Monika Minkiewicz, obecna żona Victora — przyp. Cz.Cz.), wszystko na szlaku plac Zamkowy, Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat.

Oprócz tego miałem inne towarzystwo, kiedy studiowałem na Uniwersytecie Warszawskim matematykę, inne, gdy grałem całe noce w brydża.

—Cz.Cz.: No właśnie, wiem, że byłeś znanym zawodnikiem brydżowym?

–V.M.: Grałem w drużynie Misfit, w której był Andrzej Jonas, który teraz jest redaktorem „Voice of Warsaw”, Krzysio Wogrodzki, który jest gdzieś w Niemczech, Henio Jakubowski, znana postać, Wiktor Melman, którego wczoraj spotkałeś. To była bardzo dobra drużyna, grałem w brydża od siódmego roku życia, nauczyłem się grać kibicując rodzicom. Jakichś ogromnych sukcesów nie miałem, gdyż zajmowałem się wieloma sprawami naraz.

—Cz.Cz.: Postanowiliście jednak wyjechać z Polski?

–V.M.: Tak. Po październiku 1956 roku rodzice postanowili wyjechać za granicę, złożyli papiery, ale nie otrzymywaliśmy paszportu przez 8 lat i dopiero w 1964 roku wyjechałem do Izraela z rodzicami.

—Cz.Cz.: Mało kto wówczas wyjeżdżał?

–V.M.: Pamiętam, że jak wyjeżdżałem, to na Dworcu Gdańskim było ze trzysta osób, które nas odprowadzały, wiele jechało ze mną pociągiem aż do Łodzi. To było wówczas wydarzenie. Ja muszę przyznać, że nie bardzo wiedziałem, dokąd wyjeżdżam.

—Cz.Cz.: Czym zajmowałeś się w Izraelu?

–V.M.: Ukończyłem matematykę, a później przez dwa lata pracowałem jako projektant komputerów i w 1969 roku wyjechałem do Ameryki. Tutaj przez zupełny przypadek zająłem się loterią, prawie od samego początku.

—Cz.Cz.: Jak to przez przypadek, przecież, jak cię znam, zawsze lubiłeś grać?

–V.M.: Tak – śmieje się Markowicz – jestem „zawodowym” graczem, ale to nie ma nic wspólnego z moją instytucją. Grałem dużo w karty, byłem brydżystą grającym w lidze, dniami i nocami. Grałem w kasynach.

To, że grałem i znałem się na komputerach, bardzo mi pomogło, gdyż wówczas mało kto wiedział, na czym polega loteria. Były przedtem dwie loterie, ale na zasadzie losowania kuponów podpisanych przez graczy. Pierwsza loteria w Stanach została zalegalizowana w 1970 roku w New Jersey. Byłem już wówczas niezależny, z jednym Amerykaninem założyliśmy firmę, doradzaliśmy dużej kompanii Nebisco. Chcieliśmy zautomatyzować dystrybucję ich ciasteczek. Ale wtedy została zalegalizowana loteria w New Jersey, stan zwrócił się do firmy „Matematyka” w Princeton, aby pomogli im zorganizować loterię. „Matematyka” zwróciła się do mnie, gdyż miałem z nimi kontakty i zapytała, czy bym się tym nie zajął, i tak się zaczęło. Zostałem konsultantem i zrobiłem cały plan loterii, która była pierwszą na świecie w całości drukowaną przez komputery, wszystko było kontrolowane przez komputery.

Ponieważ sukces loterii był ogromny, założyliśmy kompanię, która zajęła się doradzaniem innym rządom stanowym przy zakładaniu loterii. Wtedy przeszedłem przez cykl, cztery miesiące w New Hampshire, trzy miesiące w Connecticut, pół roku w Ohio... byłem w I l stanach, w ciągu trzech lat.

Z dwoma kolegami odeszliśmy i założyliśmy w 1976 roku nową firmę Gamming Dimension, która była początkiem obecnej, nastawionej już wyłącznie na prowadzenie komputerowe.

—Cz.Cz.: Na czym to polega?

–V.M.: Nie istnieje dystrybucja biletów. W momencie, kiedy kupujesz zakład, twoje numery zostają wprowadzone przez linię telefoniczną lub radiową do centralnych komputerów, gdzie zostają zarejestrowane i odsyłają natychmiast odpowiedź do terminalu drukującego bilet jako potwierdzenie zakładu. Potem jest ciągnienie, komputer oblicza, ile było wygranych, dzieli wygraną, a następnie przychodzi się z wygranym biletem, terminal sprawdza i mówi, ile wypłacić sprzedającemu. Aby uniknąć fałszerstw, każdy bilet ma zakodowany numer.

—Cz.Cz.: Ile takich biletów wydajecie dla przykładu w stanie Nowy Jork, gdzie zainstalowane są wasze terminale?

–V.M.: Każdego tygodnia wydajemy 10 milionów biletów, każdy bilet jest co do centa obliczony, jak w banku. A nawet powiedziałbym, że lepiej niż w banku, bo w banku czasem się mylą.

To wszystko robi nasza firma, prowadzimy loterie w 26 stanach. Dostarczamy terminale, podłączamy do linii telefonicznych, jak się coś popsuje, to oni dzwonią do nas, uczymy ich, jak obsługiwać terminal.

—Cz.Cz.: Co się dzieje z pieniędzmi z loterii?

–V.M.: Większość idzie do kasy stanu, my dostajemy mały procent, od 2-10%, w zależności od wielkości kontraktu. Nasz sukces jest głównie związany ze słabą ekonomią, wskutek której podatki się zmniejszają, powstaje deficyt, trzeba dziurę załatać i najpopularniejszym rozwiązaniem staje się loteria. W tej chwili np. muszę zrobić loterię w Teksasie, bo inaczej nie będą mieli czym zapłacić za szkoły, a loteria przyniesie im w przyszłym roku ponad miliard dolarów.

Wydawać by się mogło, że jeżeli budżet w Polsce jest w złej, żeby nie powiedzieć tragicznej, sytuacji, loteria mogłaby go uratować?

Oczywiście. Czytając polskie gazety widać, że tu brakuje 20 milionów dolarów, gdzie indziej 10 milionów. To nie są duże sumy. Tzw. Toto-Lotek ma obecnie w Polsce około 50 milionów dolarów rocznie, te obroty mogłyby być pięć, sześć razy większe.

—Cz.Cz.: Co stoi na przeszkodzie?

–V.M.: Potrzebna jest odpowiednia liczba punktów sprzedaży i reklama. My dopiero w Polsce zaczynamy. W Warszawie jest obecnie zaledwie 130 punktów sprzedaży, czyli jeden punkt przypada na 15 tysięcy ludzi, a w Stanach jest ich 10 razy więcej.

—Cz.Cz.: Komu podlega loteria w Polsce?

–V.M.:Ministrowi finansów, ale jest niezależną instytucją rządową. My mamy z nimi kontrakt na jej prowadzenie i skomputeryzowanie.

—Cz.Cz.: Jak sobie radzicie z połączeniami telefonicznymi, które są w Polsce niepewne?

–V.M.: Przekazujemy informacje za pomocą radia, tak jak w Meksyku czy Wenezueli. Kiedy tylko dostaniemy licencję na połączenia satelitarne, wówczas będziemy mogli szybko połączyć się z całym krajem. Niestety, wszystko w Polsce odbywa się stosunkowo wolno, a wydanie zezwolenia na połączenie satelitarne jest nadal decyzją polityczną. Ciągle są reorganizacje, zmiany gabinetów, co nie sprzyja stabilizacji, a Polska sama nigdy by tego nie mogła zrobić.

—Cz.Cz.: Jak widzisz plany rozwoju loterii w Polsce?

–V.M.: Myślę, że zajmie to dziesięć lat. Pierwsze trzy lata będą bardzo intensywne.

—Cz.Cz.: Czy zatrudniacie do obsługi loterii miejscowych ludzi, czy też wysyłacie swoich pracowników?

–V.M.: Dla przykładu w Polsce już obecnie mamy zatrudnionych 35-40 Polaków. Sciągnęliśmy ich tutaj na sześciomiesięczne treningi, zwłaszcza tych od programów, niektórych wysłaliśmy do różnych krajów europejskich. Muszę powiedzieć, że dają sobie świetnie radę.

Generalnie zatrudniamy wszędzie ludzi miejscowych. Oczywiście najpierw wysyłamy kilku swoich ludzi, którzy zaczynają pracę jako eksperci, a później powoli ich wycofujemy i wszystko przejmują miejscowi. W Irlandii nie mamy ani jednego Amerykanina, w Wenezueli też. Ale opracowywanie nowych systemów, technologii, robimy tutaj.

—Cz.Cz.: Jaki macie roczny obrót?

–V.M.: W tym roku mieliśmy 350 milionów dolarów.

—Cz.Cz.: Ciągle obracasz się wśród liczb.

–V.M.: Ja widzę liczby z kilku stron, widzę w nich rzeczy, których inni nie dostrzegają. Dla przykładu, jeżeli ktoś przedstawia jakiś projekt finansowy, natychmiast widzę, jaki zrobił błąd.

—Cz.Cz.: Jak to robisz?

–V.M.: Większość ludzi patrzy na problem jednowymiarowo, bo jest wyszkolona w jakimś określonym kierunku. Jedni patrzą przez pryzmat doświadczenia, inni intuicyjnie. Inaczej patrzy inżynier, inaczej finansista. Ja patrzę ze wszystkich stron. Czasami wspaniały na pozór biznes się nie opłaci: na papierze wygląda świetnie, ale intuicyjnie czujesz, że założenia rynkowe są złe. Trzeba mieć pojęcie o pieniądzach i o tym, jak rynek funkcjonuje, dopiero wówczas można coś powiedzieć.

—Cz.Cz.: Jakie etapy swojej kariery uważasz za najważniejsze?

–V.M.: Jeśli chodzi o biznes, to są one stosunkowo proste: założenie pierwszej firmy w 1971, drugiej w 1976 i trzeciej w 1981 roku. W obu przypadkach miałem dwóch partnerów, obecnie mam tylko jednego.

—Cz.Cz.: Gdybyś na swój sukces spojrzał w sposób bardziej filozoficzny, jakie typy kariery byś wyróżnił?

–V.M.: Według mnie są dwa rodzaje ludzi i związanych z nimi karier. Ci, którzy z góry planują sobie karierę, co będą robili, do czego dojdą, zaczynają bardzo wcześnie. Ja do nich nie należę, nigdy sobie niczego nie planowałem, żyję z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc. Nigdy nie układałem większych planów niż na miesiąc z górą, nie mam nawet zaplanowanych wakacji.

Uważam, że jeżeli robisz coś solidnie, z oddaniem, to reszta sama się ułoży. Trzeba mieć pewną giętkość, jak nie idzie w jedną stronę, to trzeba spróbować w inną. Byłem programistą komputerów, uważałem się w tej dziedzinie za jednego z najlepszych na świecie. Teraz nie mam pojęcia, jak programować, po prostu wymazałem to sobie z głowy, bo przeszedłem na inny szczebel. Ale nawet przedtem nigdy nie było moim zamierzeniem zostać programistą, byłem nim, bo tak się złożyło, potem przeszedłem na projektowanie gier, później do biznesu. Gdyby mi ktoś wcześniej powiedział, że będę prezesem kompanii, która liczy 3000 osób, to bym spojrzał na niego jak na wariata, bo jeszcze pięć lat temu moja kompania miała 300 osób. Nie chcę przez to powiedzieć, że ta pierwsza metoda jest zła, ale ona jest bardziej męcząca i ma mniejsze szanse powodzenia. Dla przykładu, chciałeś być najszybszym biegaczem na 100 m, a zdobędziesz medal w skoku wzwyż, bo tam jest mniejsza konkurencja, a może miałeś ukryty talent, o którym nie wiedziałeś, albo spotkałeś wspaniałego trenera.

—Cz.Cz.: Co według ciebie jest wspólną cechą u ludzi, którym się udało?

–V.M.: Solidność, nie wolno iść na natychmiastową korzyść, która często może okazać się pozorna.

Wracając jeszcze do kariery myślę, że bardzo pomaga, kiedy się idzie z samego dołu, kiedy się nie jest rozpieszczonym w dzieciństwie. Nie załamujesz się wtedy i masz inną perspektywę. Szaloną pomoc w robieniu kariery stanowi fakt, że pochodzi się z innego kręgu kulturowego. Po przyjeździe do Ameryki na wiele rzeczy patrzę z boku, mam nieco inną perspektywę, której oni nie posiadają. Właśnie dzięki wychowaniu w innej kulturze jest dla mnie bardziej oczywiste, czy to, co ktoś proponuje, to dobry pomysł, czy nonsens.

—Cz.Cz.: Kiedy zacząłeś jeździć do Polski?

–V.M.: Pierwszy raz po długiej nieobecności pojechałem w 1986 roku, z Ulą Dudziak, kiedy śpiewała na Jazz Jamboree. Od tego czasu zacząłem częściej jeździć, sporo znajomych, trochę interesy.

A co z twoimi zainteresowaniami końmi? Nie myślałeś, aby coś zrobić z wyścigami w Polsce, która ma dobre tradycje, a tor na

—Cz.Cz.: Służewcu w Warszawie właściwie umiera?

–V.M.: Tak, próbuję. Dzieje się tak dlatego, że na całym świecie konie są utrzymywane przez zakłady, wszystko opiera się na totalizatorze. W tej chwili totalizator w Polsce jest prowadzony tak, jak był prowadzony pięćdziesiąt lat temu, ręcznie. W związku z tym nie jest atrakcyjny dla przeciętnego człowieka. Na Służewcu nie ma zupełnie informacji, nikt nie wie, jaka będzie wypłata, gdy koń wygra, tutaj, jeśli przychodzisz na wyścigi konne, masz pełną informację o koniu. Oprócz tego stoi się w różnych kolejkach po zakłady i później po wypłatę. Na całym świecie obie te operacje wykonuje się w jednym miejscu.

Pomijając to wszystko, Służewiec jest pięknym torem wyścigowym, ale nie ma dobrej reputacji, nie przychodzą tam ludzie z tzw. klasy średniej, to nie jest rozrywka, nie można wziąć ze sobą dzieci, żony, nie ma restauracji itd. Gdyby to wszystko było, to na Służewcu w sobotę przy ładnej pogodzie byłoby 20-30 tysięcy osób, a jest dziesięć razy mniej.

Powinna być też możliwość grania w konie na Służewcu, kiedy przebywa się w innym mieście i ogląda wyścigi na monitorach.

Aby to mogło zaistnieć, władze muszą wydać zezwolenie na transmisję satelitarną. Służewiec nie jest na to przygotowany, gdyż najpierw musi być totalizator elektroniczny, to jest podstawa.

—Cz.Cz.: Co by to dało Warszawie?

–V.M.: W tej chwili Służewiec osiąga 12-15 milionów dolarów obrotu rocznie. Sądzę, że obroty te powinny wzrosnąć do 20-30 milionów dolarów. W razie połączenia z innymi miastami może dawać i 100 milionów dolarów rocznie. Jest to stosunkowo łatwe do osiągnięcia, ale trzeba dokonać inwestycji, nasza firma może to zrobić. Mnie jako Polakowi bardzo zależy na tym, aby Służewiec funkcjonował jak najlepiej. W ogóle sprawa Polaków na emigracji powinna być postawiona inaczej.

—Cz.Cz.: Co masz na myśli?

–V.M.: Polska powinna starać się przyciągnąć Polaków rozsianych po świecie, jest to sprawa dziś bardzo zaniedbana. W tej chwili brakuje w Polsce ludzi, którzy mogliby oceniać obiektywnie propozycje przychodzące do Polski. To mogą zrobić tylko ludzie z Zachodu, którzy znają warunki na Zachodzie i jednocześnie pochodzą z Polski. Dla rządu sprawą podstawową jest sprowadzenie do Polski doradców — Polaków z zagranicy, którzy powinni być dobrze opłaceni i mogli poświęcić rok czy dwa lata na pracę w ojczyźnie.



PORTRAIT with HISTORY Victor Markowicz


Victor Markowicz (born July 6, 1944 in Tynda, beyond Baikal in the USSR, where his parents were in exile) - mathematician, businessman.

Bridge player - Grandmaster (PZBS), World Master and Seniors Grand Master (WBF), European Grand Master in the senior category (EBL). Until 2008, he was assigned to the United States in the WBF statistics.

In 1946 he returned to Poland as a repatriate. He began studying mathematics at the University of Warsaw, which, after leaving for Israel in 1964, continued at the Technion Institute of Technology in Haifa. He is the creator of the software for the first commercial Israeli computer ELBIT-100.

In 1970 he emigrated to the United States. He was the designer of the first American state lottery in New Jersey. He co-founded GTECH Corporation - a company that designs lottery systems, also for state lotteries in most American states and in forty countries on five continents. He was also a racehorse owner and film producer. He currently lives in New York and Florida.

He was one of the first donors of the POLIN Museum of the History of Polish Jews. He is a co-founder of the North American Museum Support Committee, and since 2008 a member of the Museum Council

He was awarded, among others, Ellis Island Medal of Honor, Commander's Cross of the Order of Merit of the Republic of Poland.


I met Victor Markowicz right after I arrived in New York in 1979. Already in 1982 I flew with him on his plane from New York to Providence, Road Island. Interestingly, Vitec even held the controls of this plane as a co-pilot, but even that was one of the first photos I took of him in May 1982. And then I visited him many times at his GTECH Corporation in Providence, Road Island, where together with Guy Snowden and Robert K. Ster, they founded the company, which was acquired in 2006 for $4.5 billion by the Italian company Lottomatica, which later changed its name to GTECH. But lest it be that I only photographed works, his passion was racing horses and art. His New York art collection was included in my album "Collections of Polish Art in America" ​​(2005).

I had further photos and an extraordinary conversation in Victor's impressively sized and tastefully decorated office. I was looking through information materials about GTECH, I found out that it is the world's largest corporation supplying 47 countries and many states with complete lottery systems, from design, installation and ending with its operation.

GTECH, according to data for 1991, employs 2,000 employees, and the annual turnover amounted to over USD 350 million, including USD 83 million in revenue, which is an increase of over 40% compared to the previous year. This is an unprecedented growth, while other corporations barely exist or go bankrupt.

From the information about the company, I also learned that in March 1991 GTECH signed a contract with Przedsiębiorstwo Państwowe Totalizator Sportowy to install 250 terminals in the existing 2,300 points in Poland in the first phase.


—Czesław Czapliński: Very little, to say nothing, is not known about your private life. I know from my own experience that you help people with their projects, most recently as a film producer. You are not a person who pushes to the press, I had to convince you for this conversation for a long time, could you "take a peek at the secret"?


–Victor Markowicz: I was born beyond Lake Baikal in 1944, where my parents were sent by the Russians from Lviv, where they fled when the Germans invaded Poland during World War II. After the war, in 1946, we returned to Poland, first to Łódź, and then from 1952 to Warsaw. I went to a primary school in Mariensztat, and to a high school in Świętokrzyska, the so-called Copernicus together with Ela Czyżewska. I remember the school period with nostalgia, although life was not easy then. When my father, disillusioned with building socialism, left the party in 1956, he lost his job as director of a department in the Ministry of Energy. After 1956, he dealt only with technical translations and worked as an advisor at the institute. I remember that from time to time there were problems with surviving to the first one. We had to borrow money, parcels from abroad helped a little. As a young man, I didn't think about it because it was hard for everyone. Yesterday I saw the movie "March Almonds", which allowed me to put it in perspective.

I lived in Piwna Street in Warsaw, our house was very open, anyone passing Piwna Street would drop by. The fridge stood by the door, the first thing to do was to open it, and with food guests entered the kitchen. Parents were very liberal, friends stayed up until midnight. Partying at my place, if I may say so, was almost non-stop, there was often Głowa (Głowacki), Piwek (Piwowski), Tomek Łubieński. At the farewell party at the Markowiak family, as we were called, when the apartment was empty, without furniture, there were: Ela Czyżewska, Głowa, Maciek Wierzyński, Dodek Miller, Ola Frykowska... I was the youngest of this group when I was in my second year studies, they graduated. I remember that I ate dinners at the Writers', had a crush on Mazurówna, went out a bit with Monika (Monika Minkiewicz, Victor's current wife - ed. Cz.Cz.), everything on the route of Plac Zamkowy, Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat.

Besides, I had different company when I studied mathematics at the University of Warsaw, different when I played bridge all night.


—Cz.Cz.: Exactly, I know you were a famous bridge player?

–V.M.: I played in the Misfit team, which included Andrzej Jonas, who is now the editor of "Voice of Warsaw", Krzysio Wogrodzki, who is somewhere in Germany, Henio Jakubowski, a famous person, Wiktor Melman, whom you met yesterday. It was a very good team, I played bridge from the age of seven, I learned to play by supporting my parents. I didn't have any huge successes, because I dealt with many things at once.


—Cz.Cz.: Did you decide to leave Poland after all?

-V.M.: Yes. After October 1956, my parents decided to go abroad, they applied, but we did not receive a passport for 8 years, and only in 1964 did I go to Israel with my parents.


—Cz.Cz.: Few people left then?

–V.M.: I remember that when I was leaving, there were about three hundred people at the Gdański Railway Station who were seeing us off, many of them traveling with me by train as far as Łódź. It was an event then. I have to admit that I didn't really know where I was going.


—Cz.Cz.: What did you do in Israel?

–V.M.: I graduated in mathematics, and then worked as a computer designer for two years, and in 1969 I left for America. Here, by complete accident, I got into the lottery, almost from the very beginning.


—Cz.Cz.: How is that by accident, after all, as I know you, you always liked to play?

–V.M.: Yes – Markowicz laughs – I am a “professional” player, but it has nothing to do with my institution. I played a lot of cards, I was a bridge player playing in the league, day and night. I played in casinos.

The fact that I played and knew computers helped me a lot, because back then hardly anyone knew what the lottery was about. There were two lotteries before, but by drawing tickets signed by players. The first lottery in the United States was legalized in 1970 in New Jersey. I was already independent at that time, we set up a company with one American, we advised a large Nebisco company. We wanted to automate the distribution of their cookies. But then the lottery was legalized in New Jersey, the state turned to the company "Mathematics" in Princeton to help them organize the lottery. "Mathematics" turned to me because I had contacts with them and asked if I would take care of it, and that's how it all started. I became a consultant and did the whole lottery plan, which was the first in the world to be completely printed by computers, everything was controlled by computers.

Since the lottery's success was huge, we started a company to advise other state governments on setting up lotteries. Then I went through a cycle, four months in New Hampshire, three months in Connecticut, six months in Ohio... I was in 11 states in three years.

Two friends and I left and founded a new company, Gaming Dimension, in 1976, which was the beginning of the current one, focused exclusively on computer management.


—Cz.Cz.: What is it about?

–V.M.: There is no ticket distribution. When you buy a bet, your numbers are entered over the telephone or radio line to the central computers where they are registered and immediately send back a response to the ticket printing terminal as confirmation of the bet. Then there is the draw, the computer calculates how much was won, divides the winnings, then you come with the winning ticket, the terminal checks and tells you how much to pay the seller. To avoid counterfeiting, each ticket has a coded number.


–V.M.: Every week we issue 10 million tickets, each ticket is calculated to the cent, like in the bank. And I would even say that it is better than in the bank, because in the bank they are sometimes wrong.

Our company does it all, we run lotteries in 26 states. We deliver terminals, connect them to telephone lines, if something breaks down, they call us, we teach them how to operate the terminal.


—Cz.Cz.: What happens to the lottery money?

–V.M.: Most of it goes to the state treasury, we get a small percentage, from 2-10%, depending on the size of the contract. Our success is mainly related to the poor economy, as a result of which taxes are reduced, a deficit is created, the hole needs to be patched and the lottery becomes the most popular solution. At the moment, for example, I have to do a lottery in Texas, otherwise they won't have the money to pay for schools, and the lottery will bring them over a billion dollars next year.

It would seem that if the budget in Poland is in a bad, not to say tragic, situation, the lottery could save it?

Of course. Reading Polish newspapers, you can see that 20 million dollars are missing here, 10 million elsewhere. These are not large sums. so-called Toto-Lotek currently has about 50 million dollars a year in Poland, this turnover could be five or six times higher.


—Cz.Cz.: What is the obstacle?

–V.M.: You need the right number of points of sale and advertising. We are just starting in Poland. There are currently only 130 points of sale in Warsaw, i.e. one point for every 15,000 people, and in the United States there are 10 times more.


—Cz.Cz.: Who is responsible for the lottery in Poland?

–V.M.: The Minister of Finance, but it is an independent government institution. We have a contract with them to run and computerize it.


—Cz.Cz: How many of these tickets do you issue in New York state, for example, where your terminals are installed?

–V.M.: Every week we issue 10 million tickets, each ticket is calculated to the cent, like in the bank. And I would even say that it is better than in the bank, because in the bank they are sometimes wrong.

Our company does it all, we run lotteries in 26 states. We deliver terminals, connect them to telephone lines, if something breaks down, they call us, we teach them how to operate the terminal.


—Cz.Cz.: How do you deal with phone calls that are unreliable in Poland?

–V.M.: We transmit information by radio, as in Mexico or Venezuela. As soon as we get a license for satellite connections, then we will be able to quickly connect to the whole country. Unfortunately, everything in Poland is relatively slow, and issuing a satellite connection license is still a political decision. There are constant reorganizations, changes of offices, which is not conducive to stabilization, and Poland alone could never do it.


—Cz.Cz.: How do you see the plans for the development of lotteries in Poland?

–V.M.: I think it will take ten years. The first three years will be very intense.


—Cz.Cz.: Do you employ local people to operate the lottery, or do you send your own employees?

–V.M.: For example, we already have 35-40 Poles employed in Poland. We brought them here for six months of training, especially those from programs, some of them we sent to different European countries. I must say they are doing great.

We generally employ local people everywhere. Of course, first we send some of our people who start working as experts, and then we slowly withdraw them and everything is taken over by the locals. We don't have a single American in Ireland, and neither do we in Venezuela. But developing new systems, technologies, we do here.


—Cz.Cz.: What is your annual turnover?

–V.M.: We had $350 million this year.


—Cz.Cz.: You're always around numbers.

–V.M.: I see numbers from several sides, I see things in them that others do not see. For example, if someone presents a financial project, I immediately see what mistake they made.


—Cz.Cz.: How do you do it?

–V.M.: Most people look at the problem one-dimensionally, because they are trained in a certain direction. Some look through the prism of experience, others intuitively. An engineer looks differently than a financier. I am looking from all sides. Sometimes a seemingly great business doesn't pay off: it looks great on paper, but you intuitively feel that the market assumptions are wrong. You have to have an idea of ​​money and how the market works before you can say anything.


—Cz.Cz.: What stages of your career do you consider the most important?

–V.M.: When it comes to business, they are relatively simple: founding the first company in 1971, the second in 1976 and the third in 1981. In both cases I had two partners, now I only have one.


—Cz.Cz.: If you looked at your success in a more philosophical way, what types of careers would you distinguish?

–V.M.: In my opinion, there are two types of people and careers related to them. Those who plan their careers in advance, what they will do, what they will achieve, start very early. I am not one of them, I never planned anything, I live day by day, week by week, month by month. I've never made bigger plans than a month in advance, I don't even have a planned vacation.

I believe that if you do something solidly, with dedication, the rest will fall into place. You have to have some flexibility, if it doesn't go one way, you have to try the other. I was a computer programmer, I considered myself one of the best in the world in this field. Now I have no idea how to program, I just wiped it out of my mind because I moved to another rung. But even before that it was never my intention to become a programmer, i was one because i happened to be, then i went into game design, then into business. If someone had told me earlier that I would be the president of a company with 3,000 people, I would have looked at them as crazy, because five years ago my company had 300 people. This is not to say that the first method is wrong, but it is more tiring and less likely to succeed. For example, you wanted to be the fastest 100m runner and you will win a medal in the high jump because there is less competition there, or maybe you had a hidden talent that you didn't know about, or you met a great coach.


—Cz.Cz.: What do you think is common in successful people?

–V.M.: Reliability, you must not go for the immediate advantage, which can often turn out to be apparent.

Coming back to the career, I think it helps a lot when you come from the bottom, when you are not spoiled in childhood. You don't break down then and you have a different perspective. The fact that you come from a different culture is a crazy help in making a career. After coming to America, I look at many things from the outside, I have a slightly different perspective that they don't have. It is because of my upbringing in a different culture that it is more obvious to me whether what someone is proposing is a good idea or nonsense.


—Cz.Cz.: When did you start going to Poland?

–V.M.: I went for the first time after a long absence in 1986, with Ula Dudziak, when she sang at the Jazz Jamboree. Since then I started to travel more often, lots of friends, some business.

What about your interests in horses? Haven't you thought about doing anything about racing in Poland, which has good traditions and the track on.


—Cz.Cz.: Służewiec in Warsaw is actually dying?

–V.M.: Yes, I try. This is because all over the world horses are maintained by bets, everything is based on the totalizer. At the moment, the totalizator in Poland is run as it was run fifty years ago, manually. As such, it is not attractive to the average person. There is absolutely no information in Służewiec, no one knows what the payout will be if the horse wins, here, if you come to the horse races, you have full information about the horse. In addition, you stand in different lines for bets and then for payouts. Worldwide, both operations are performed in one place.

Apart from all that, Służewiec is a beautiful racetrack, but it doesn't have a good reputation, people from the so-called do not come there. middle class, it's not entertainment, you can't take your children, wife, etc. with you, there is no restaurant, etc. If all this were true, then on Saturday in Służewiec in nice weather there would be 20-30 thousand people, and there are ten times less.

It should also be possible to play horses in Służewiec, when you are in another city and watch races on monitors.

For this to happen, the authorities must issue a license for satellite broadcasting. Służewiec is not prepared for this, because first there must be an electronic totalizer, which is the basis.


—Cz.Cz.: What would it give Warsaw?

–V.M.: At the moment, Służewiec has a turnover of USD 12-15 million annually. I think this turnover should increase to 20-30 million dollars. If combined with other cities, it can give up to 100 million dollars a year. It is relatively easy to achieve, but you need to make an investment, our company can do it. As a Pole, I really want Służewiec to function as well as possible. In general, the issue of Poles in exile should be approached differently.


—Cz.Cz.: What do you mean?

–V.M.: Poland should try to attract Poles scattered around the world, this is a very neglected issue today. At the moment, there is a lack of people in Poland who could objectively evaluate the proposals coming to Poland. This can only be done by people from the West who know the conditions in the West and at the same time come from Poland. For the government, it is fundamental to bring advisers to Poland - Poles from abroad, who should be well paid and able to devote a year or two to work in their homeland.


Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comentarios


bottom of page