Czesław Czapliński
PORTRET z HISTORIĄ Jan Nowak Jeziorański
Zaktualizowano: 8 sty 2022

Jan Nowak-Jeziorański (1914-2005)
„Obraz, który nie jest oglądany, przestaje żyć” to słowa legendarnego Jana Nowaka–Jeziorańskiego, którego pokazuję jako kolekcjonera dzieł sztuki, o tej pasji, niewiele osób wie, gdyż była to jego bardzo prywatna rzecz.
Jana Nowaka-Jeziorańskiego poznałem, kilka miesięcy po moim przylocie do Nowego Jorku w 1979 roku. Spotykaliśmy się wielokrotnie w Nowym Jorku, w Annandale koło Waszyngtonu, gdzie mieszkał, a później odwiedzałem go w Warszawie, przy ulicy Czerniakowskiej, gdzie przeniósł się pod koniec życia, po 58 latach emigracji. Był legendą.
W czasie II wojny światowej walczył pod pseudonimem Jan Nowak w szeregach Armii Krajowej jako członek „Akcji N” (wojny psychologicznej z przeciwnikiem). Dowództwo AK powierzyło mu trzykrotnie misję emisariusza podziemia krajowego do władz Rzeczypospolitej w Londynie, co opisał w bestsellerze Kurier z Warszawy (1978). W latach 1952-1975 Jan Nowak-Jeziorański był pierwszym dyrektorem sekcji polskiej nadającej z Monachium Radia Wolna Europa (RWE), o czym wspominał w książkach: Wojna w eterze (1985) oraz Polska z oddali (1988). Po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych był konsultantem Państwowej Rady Bezpieczeństwa USA za prezydentury J. Cartera, R. Reagana i G. Busha (1977-1992). Zawsze mocno związany z Polonią i Polską, przez prawe trzydzieści lat (1979-1996) był dyrektorem krajowym Kongresu Polonii Amerykańskiej. W latach 1990-1993 prowadził w Telewizji Polskiej cykl programów „Polska z oddali”. Ich kontynuacją były późniejsze audycje nadawane w Polskim Radiu. W latach dziewięćdziesiątych bardzo intensywnie lobbował na rzecz przyjęcia Polski do NATO. Za swoją działalność był wyróżniany największymi odznaczeniami m.in. Orderem Orła Białego, Virtuti Militari, Medalem Wolności (Presidential Medal of Freedom).
W piątą rocznicę śmierci Jana Nowaka-Jeziorańskiego (zm. 20 stycznia 2005 r.) w Muzeum Powstania Warszawskiego, w Audytorium jego imienia, odbył się pokaz filmów dokumentalnych o nim. Wśród prezentowanych obrazów znalazł się także film "Kolekcjoner" zrealizowany przez mnie i Krzysztofa Strykiera.
Mimo tej powszechnej wiedzy, niewiele osób kojarzyło fakt, że Jan Nowak-Jeziorański był zagorzałym kolekcjonerem polskich dzieł sztuki, które gromadził najpierw w Monachium, a potem w Annandale koło Waszyngtonu. Na kilka miesięcy przed śmiercią przeprowadziłem z nim ostatnią rozmowę, która ukazała się w 2004 roku, w grudniowym wydaniu wychodzącego w Krakowie magazynu „Gazeta Antykwaryczna”. Redaktor naczelny czasopisma, Jerzy Huczkowski, osobiście przywiózł świąteczny numer Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu do Warszawy, który już wtedy przebywał w szpitalu. Magazyn został przekazany mu do szpitala. Niedługo potem, w styczniu 2005 roku Jan Nowak-Jezioraski zmarł w wieku 92 lat. Trumnę z ciałem wystawiono na dziedzińcu Zamku Królewskiego w Warszawie, a pogrzeb na Powązkach miał iście królewską oprawę.
Po śmierci Jana Nowaka-Jeziorańskiego większość kolekcji zgodnie z Jego testamentem, przekazana została do Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu. Pamiętam, jak fotografowałem 24 IX 2004 r.obrazy w Jego mieszkaniu w Warszawie. Zdejmując je ze ścian, z tyłu każdego była karteczka z napisem, że po jego śmierci mają być przekazane do Wrocławia. Zapytałem Jana Nowaka-Jeziorańskiego, dlaczego Wrocław? Powiedział mi wówczas, że w 2000 r. nadali mu tytuł Honorowego Obywatela Wrocławia, polubił to miejsce i zdecydował się przekazać swoją kolekcję.
Przygotowując promocję albumu „Kolekcje sztuki polskiej w Ameryce”, w którym jeden z rozdziałów poświęcony jest kolekcji Jana Nowaka-Jeziorańskiego, a we wstępie dodatkowo widnieje Jego motto: „Obraz, który nie jest oglądany, przestaje żyć” – postanowiłem zrobić film dokumentalny. Do współpracy zaprosiłem z wykształcenia historyka Krzysztofa Strykiera, z którym dotarłem do unikalnych materiałów pierwszej audycji RWE z głosem Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Niezwykle trudno było znaleźć kogoś, kto jako autorytet moralny, powie kilka słów o nieżyjącym już Janie Nowaku-Jeziorańskim. Pamiętam, jak zdecydowaliśmy się na wspaniałego aktora i niezwykłego człowieka – Gustawa Holoubka. Znaliśmy Go obaj i wiedzieliśmy, że podobnie jak bohater naszego filmu, swą działalność (aktorstwo) traktuje jak pewnego rodzaju służbę społeczną. Pamiętam, jak z bijącym sercem, pytaliśmy się, czy wyrazi zgodę na wprowadzenie do filmu; a potem jak bez przygotowania, w gabinecie Krzysztofa Strykiera, przez kilka minut wypowiadał słowa, które do dziś są aktualne.
Film pt. „Kolekcjoner” miał swoją premierę w Pałacu na Wyspie w Łazienkach Królewskich w Warszawie w 2005 roku, o którym mówił prof. Marek Kwiatkowski, ówczesny dyrektor Łazienek Królewskich, wybitny historyk sztuki. Pokazywany był również w Ambasadzie RP w Waszyngtonie i Nowym Jorku... Wyróżniony został nagrodą "Złotego Kopernika" na Festiwalu Filmów Edukacyjnych EDUKINO w 2012 r. w Muzeum Narodowym w Warszawie.
Aby przybliżyć Jana Nowaka-Jeziorańskiego, jako kolekcjonera dzieł sztuki, zamieszczam moją z nim rozmowę 24 IX 2004 r. na cztery miesiące przez śmiercią (20 I 2005). Co ciekawe, nic nie wskazywało, że umrze, był w niezłej kondycji, zrobiłem fantastyczne zdjęcia, nagrałem rozmowę również kamerą filmową. Mówił w taki sposób, że młody by pozazdrościł. Cieszę się, że tę rozmowę Jan Nowak-Jeziorański, przeczytał jeszcze wydrukowaną w szpitalu.
—Czesław Czapliński - Pana powrót w lipcu 2002 roku, po 58 latach, był dla wielu osób zaskoczeniem, bo zawsze towarzyszyło jakieś napięcie w tych relacjach?
—Jan Nowak Jeziorański: Nigdy nie wyobrażałem sobie, że wrócę do Warszawy. Ale utrzymywałem serdeczne stosunki z moimi przyjaciółmi, którzy wrócili do Polski.
Jestem Warszawiakiem. Zawsze marzyłem, by mieć w kolekcji jakieś „varsaviana”. Jeśli gdzieś widziałem obraz starej Warszawy, starałem się go kupić. Przede wszystkim były to sztychy. Wszystkie przekazałem do Muzeum Polskiego w Rapperswilu. Przedostatnim moim nabytkiem są „Kamienne schodki” Tadeusza Cieślewskiego, ojca. A ostatnio kupiłem coś, co do złudzenia przypomina Cieślewskiego.
—Kiedy zaczął Pan zbierać obrazy?
Z pewnością po 1952 roku, kiedy zostałem dyrektorem polskiej sekcji Radia Wolna Europa. Akurat w Monachium odbywały się comiesięczne wielkie licytacje. Zacząłem na nie chodzić i bardzo mnie wciągnęło. Na pewno tam kupiłem pierwsze obrazy. Później już sprowadzałem katalogi wszystkich możliwych aukcji. Ich studiowanie było dla mnie relaksem, dawało odprężenie, pozwalało zapomnieć o troskach, które były związane z codziennym kierowaniem radiem. Uważam, że hobby jest bardzo wskazane i potrzebne, zwłaszcza wtedy, gdy ciężko pracujemy intelektualnie i trzeba jakoś się od tego oderwać. Do dziś bardzo lubię zbierać katalogi aukcyjne.
—Czym się Pan kierował wybierając obrazy do kolekcji?
Właściwie tworzyłem kolekcję na zasadzie zbierania podpisów, autografów, tak jak się zbiera próbki pisma. Chciałem mieć reprezentację każdego wybitnego polskiego malarza.
— Jakie uczucia towarzyszyły Panu podczas tworzenia tej kolekcji? Niektórzy mówią, że przypomina to polowanie. Nagle zauważa się „ten” obraz i człowiek jest wręcz opętany myślą, że chce go kupić, że musi go mieć.
Dokładnie tak jest. Później się to przeradza w pasję zbierania. Człowiek z trudem panuje nad sobą, żeby nie sięgać ponad swój stan posiadania. Przeżywałem i takie uczucia.
— Jaki był najbardziej niesamowity moment, a może obraz, który Pan kupił? Wiem, jaką przyjemność sprawiło mi kupno obrazu Jana Matejki „Utopiona w Bosforze”. Była to podwójna radość, bo w sprawę Turczynki, która zdradziła w haremie swego pana na rzecz polskiego oficera, był w jakiś sposób wmieszany któryś z moich krewnych, należący do Jeziorańskich.
W ogóle dla mnie każdy „nabytek” był wielkim przeżyciem. Ale gdy tak sięgam pamięcią, to najmocniej odczuwam stracone okazje. Mogłem kupić coś wspaniałego i przez obawę zbyt wielkiego wydatku nie kupiłem. A to była najlepsza lokata kapitału, jaką można sobie wyobrazić.
—Wielu kolekcjonerów mówi, że są tak przywiązani do swych obrazów, że gdy je np. wypożyczają na wystawy, to odczuwają ogromną pustkę, nie mogą bez nich żyć.
Ja też. Ale jeszcze bardziej żałuję straconych okazji. Miałem w swoich rękach wspaniałą kolekcję Aleksandra Orłowskiego, złożoną przede wszystkim z rysunków, ale też z akwareli. Wiele jego dzieł zostało zniszczonych. Gdybym zatrzymał ten zbiór dla siebie, byłbym bogatym człowiekiem. Nie wiem dlaczego, przekazałem go komuś innemu i nie wiem, gdzie teraz jest.
—Czyje obrazy szczególnie Pan ceni?
Moim zdaniem najwybitniejszym polskim malarzem jest Piotr Michałowski. Uważam, że był najbardziej uzdolniony, ciągle ogromne wrażenie robi na mnie jego technika.
Bardzo lubię Leona Wyczółkowskiego. To też jest wielki malarz. Przede wszystkim ze względu na tradycję muszę wymienić Jana Matejkę. Jestem ogromnie szczęśliwy, że udało mi się kupić jego obraz. To rzadkość.
—Czy w kolekcjonowaniu polskiego malarstwa nie kryła się też tęsknota osoby, która od lat przebywa na emigracji?
Oczywiście, że tak. Poza tym z rozpaczą patrzyłem, jak polskie zbiory są ogołacane przez przemytników, którzy wszystko wywożą na Zachód. Z chwilą, gdy już tam się znalazły, jedyną szansą ich powrotu do Polski, byli tacy nabywcy jak ja. Ta myśl towarzyszyła mi zawsze przy zakupie obrazów. Prawie wszystko było przeznaczone dla Polski, a kilka dzieł dla Muzeum Polskiego w Rapperswilu. To jest takie „okno wystawowe” polskiej kultury na Zachodzie. Zależało mi, aby i tam coś się znalazło.
—Mówiąc o Polsce, myślał Pan o jakiś szczególnych miejscach, instytucjach, osobach?
Oczywiście o muzeum. Czuję się szczególnie związany z Wrocławiem, jestem honorowym obywatelem tego miasta, kuratorem Zakładu Narodowego im. Ossolińskich.
—Barbara Piasecka-Johnson chciała (przynajmniej na kilka lat) przekazać swą kolekcję albo do Wrocławia, albo do Poznania. Teraz sprzedaje polskie dzieła ze swoich zbiorów i pieniądze przeznacza na pomoc dzieciom autystycznym. Ukończyła historię sztuki, pisała pracę magisterską z Jana Stanisławskiego i miała nawet kilka jego obrazów.
Ona ma gust. Stworzyła wspaniałą kolekcję i miała na nią odpowiednie środki. W swoim zbiorze mam jeden obraz Jana Stanisławskiego. To maleńkie obrazy, cudowne, brylanty.
—Podobne zamiary, aby przekazać całość czy część kolekcji do Polski, mają inni kolekcjonerzy z Ameryki.
Bliska jest mi inna historia – Michała Cieplińskiego, Polaka, który dorobił się majątku w Stanach i kupował obrazy. Niestety po jego śmierci zbiór uległ rozproszeniu. Mogłem kupić całość, która teraz jest nie do odtworzenia.
—Tak też stało się z kolekcją Stanisława Jordanowskiego. Poszła w różne miejsca.
To był mój bliski przyjaciel. Wydał książkę o malarstwie.
—Dzisiejsze aukcje wykorzystują najnowszą technikę. Nie trzeba na nich być, można skorzystać z internetu albo telefonu.
Nie lubię tego. Muszę być osobiście.
—Mieszkał Pan w Waszyngtonie. Czy poznał Pan tamtejsze środowisko kolekcjonerskie?
Moim najbliższym przyjacielem jest Marek Walicki. Razem kupowaliśmy wiele rzeczy. Zajmował się też sprzedażą obrazów, a dziś palce gryzie z rozpaczy, że pozbył się takich dzieł. Nadal ma wspaniałą kolekcję prac Piotra Michałowskiego, ale nie są to oleje. Stanowczo warto się nim zainteresować.
—Chyba wtedy nie było tak wiele falsyfikatów?
Nie było, bo wiele z tych obrazów nie miało jeszcze takiej wartości. To prawda, że teraz jest ich bardzo dużo.
W tamtych czasach mogłem kupić o wiele więcej obrazów, tylko nie miałem gdzie wieszać. To było idiotyczne kryterium – nie kupowałem, bo nie miałem gdzie ich zawiesić i traciłem olbrzymie, niepowtarzalne okazje.
—Dziś wiele się zmieniło. Teraz najwyższe ceny na rodzime obrazy są w Polsce. Jednak kiedyś to były grosze, nawet za sto dolarów można było zrobić tutaj dobry zakup.
Powtórzę, że zawsze miałem negatywny stosunek do ludzi, którzy urządzali sobie urlopy, wywożąc jakieś cenne obrazy. Oni naprawdę ogołacali Polskę. Całe szczęście, że Polacy za granicą kupowali te dzieła.
Oczywiście były niezwykłe okazje. Wiem, że miałem dość duże pokusy kupienia jakiegoś obrazu w Polsce i sprowadzenia go. Nie było wielkich problemów z wywozem z kraju. Można to było łatwo zrobić, ale się temu opierałem. Jako dyrektor radia wiedziałem, że w audycjach bardzo piętnowaliśmy ludzi, którzy ogołacają Polskę ze sztuki.
—A czy teraz ograniczenia wywozu też powinny istnieć?
Oczywiście. Przecież jesteśmy krajem bardzo ubogim, a tam jest bogactwo i mogą nas ogołocić ze wszystkiego. Musimy się jakoś bronić. Polska poniosła potworne straty w czasie wojny, została ograbiona, a potem nastał reżim, który zdobywał walutę, sprzedając właśnie najcenniejsze okazy. Moim zdaniem wykupywanie dzieł sztuki, po to by je wywieźć na Zachód, gdzie ginęły na zawsze – było klęską. Obraz, który nie jest oglądany, przestaje żyć.
Zdecydowanie jestem przeciwny, aby można było wywozić z Polski dzieła sprzed 1945 roku, mimo ich wysokich cen. Zdaję sobie też sprawę, jak trudno temu przeciwdziałać.
